Byłem skazańcem
Z Piotrem Milewskim, autorem książki pt.: „Rok nie wyrok” rozmawia Magdalena Mądrzak
28.04.2008 | aktual.: 28.04.2008 16:17
Napisał pan wstrząsającą książkę. Warstwa językowa jest dość trudna – przez pierwsze strony w ogóle nie rozumiałam, co czytam. Potem szło mi lepiej, bo nauczyłam się slangu jak obcego języka, ale nie ukrywam – bałam się, że sama zacznę się wypowiadać w ten sposób!
Zastanawiałem się, jak przełożyć na językjęzyk polski slang amerykańskich Murzynów i Latynosów, który generalnie polega na tym, że wszystko jest bardzo uproszczone, zminimalizowane. Oni używają tylko trzech czasów prostych – przeszłego, teraźniejszego i przyszłego. W liczbie mnogiej mówią o sobie „we was”. Nie ma też trybów, a słownictwo jest dość ubogie. W polskim slangu występuje mnóstwo alternatywnych rzeczowników, czasowników. Tam wyraz slangowy to na ogół skrót lub zniekształcenie jego pospolitego odpowiednika. Żeby oddać ducha amerykańskiej grypsery, musiałem z jednej strony połamać polską gramatykę, z drugiej – zabawić się w słowotwórstwo. Tym niemniej, każde słowo, które pada w tej książce zostało powiedziane, tyle że w innym języku. To powieść reportażowa, literatura faktu.
Przeżył pan rok resocjalizacji z handlarzami narkotyków i książka jest reportażem z pańskich przeżyć. Gdybym czytała ją jako opowieść o kosmitach, to wszystko było by w porządku. Ale gdy sobie uświadomiłam, że to się działo naprawdę, że opisał pan prawdziwych ludzi, efekt był wstrząsający...
Zawsze zdawałem sobie sprawę, że obok świata normalnego, świata białych, świata ludzi nie będących przestępcami, istnieje getto i przeróżne subkultury. Ale bezpośredni kontakt z nimi był, może nie szokiem, lecz na pewno doświadczeniem, które szeroko otworzyło mi oczy na Stany Zjednoczone, na Amerykę. Poszerzyło zakres mojego postrzegania kraju, w którym mieszkam przecież od 1989 roku.
Ma pan ochotę tam wracać po tych przejściach?
Teoretycznie zdawałem sobie sprawę, jak funkcjonuje amerykański system sprawiedliwości. To jest kraj, gdzie w więzieniach siedzi największa ilość przestępców na świecie: 2 300 mln.; co 99. Amerykanin, co 106. biały, co 36. Latynos i co 15. Murzyn. A w przedziale wiekowym od 18. do 34. lat co czwarty Murzyn siedzi, jest na zwolnieniu warunkowym, lub ma nadzór sądowy. Moja książka pokazuje, że wymiar sprawiedliwości jest mocno rasistowski i stąd te dysproporcje.
Pokazał pan bezsens funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości w USA, ludzi, którzy go tworzą. Nazywając rzeczy po imieniu – są to idioci, nie znający się na niczym, począwszy od ortografi i. W zasadzie ten system powinien runąć.
Trzyma się siłą politycznej inercji, choć pochłania coraz bardziej zawrotne sumy. Ale żaden polityk nie złagodzi prawa, by nie narazić się na zarzut, że jest cieniasem. Drugi w kolejności kraj, który ma najwięcej więźniów, to komunistyczne Chiny, liczące 5 razy więcej mieszkańców i półtora raza mniej więźniów niż Stany – to o czymś świadczy. Ludzie wszędzie są różni, mniej lub bardziej inteligentni. W Stanach obowiązuje bardzo drakońskie ustawodawstwo, zwłaszcza antynarkotykowe. W książce opisałem, co mi groziło, gdybym zdecydował się na proces.
Na pewno bym go przegrał. Mógłbym się obronić przed zarzutem handlu, ponieważ udowodniłbym, że jestem dziennikarzem, powołałbym świadków tzw. character witnesses – zaświadczyliby o mojej grzeczności i uprzejmości. Natomiast przegrałbym, bo posiadałem te narkotyki, a sam fakt posiadania jest już przestępstwem, mimo że włożyła mi je do kieszeni policjantka. Za posiadanie dostaje się dwa i pół roku więzienia.
Skoro tak działa system, to takich jak pan przyłapanych, wrobionych czy wciągniętych musi być wielu?
Prawdopodobnie tak, bo nie sądzę, żebym był jakimś jednostkowym przypadkiem. Nie jestem wyjątkiem potwierdzającym regułę, tylko jej przykładem.
Jak to się stało, że się pan wtopił w środowisko przestępcze, że oni pana przyjęli jak swojego, polubili i zaakceptowali?
Wszyscy z mojej grupy terapeutycznej myśleli, że jestem autentycznym dealerem cracku, schwytanym przez policję na gorącym uczynku. Ja tego absolutnie nie dementowałem, bo nie chciałem, żeby uważali mnie za „frajera”. Poza tym sam miałem kolorowe dzieciństwo. Wychowałem się na warszawskim Czerniakowie, który był w tamtych latach dzielnicą mocno szemraną.
Nie byłem jednym z żuli, ale w ich środowisku się obracałem. Od małego miałem kontakt z byłymi skazańcami, drobnymi przestępcami. Musiałem siłą rzeczy zachowywać się tak samo jak oni – znać ich rytuały, sposób przybijania piątki, który był specyfi czny, jak w murzyńskim getcie, zakaz wymawiania pewnych wyrazów pochodzących z grypsery. Miałem więc pewne doświadczenie w obcowaniu ze środowiskiem przestępczym. Doświadczenie, które mi się bardzo przydało, bo okazało się, że tamte warszawskie klimaty mają doskonałe przełożenie na getto. Podobnie wyglądają tam rytuały społeczne.
Bał się pan?
Siedząc w areszcie byłem przerażony. W każdej chwili policjanci mogli nas pobić; mnie akurat to ominęło, ale widziałem, jak bili innych, którzy stawiali opór. Potem swoich kolegów się nie bałem, z dwoma nawet się zaprzyjaźniłem – oczywiście nie była to przyjaźń na całe życie. W każdym razie mniej się ich bałem niż sądu. W momencie, kiedy przyznałem się do przestępstwa, dzięki czemu poszedłem na terapię, a nie na proces i do więzienia, stałem się tzw. convict, skazańcem, czyli w oczach Amerykanina podczłowiekiem. W Polsce nie ma chyba aż tak ciężkiej „fali” więziennej – w Stanach gwałty homoseksualne słabszych więźniów są na porządku dziennym, a społeczeństwo wie, ale milczy. Dobrze tak kryminalistom!
Myśli pan, że jest szansa, żeby Murzyni wyszli z getta? Problem getta istnieje nie tylko w Stanach – pojawił się już we Francji, w Niemczech, za chwilę może zetkniemy się z nim w Polsce.
W Europie jest inna sytuacja, bo mówimy o imigrantach, którzy przyjeżdżają do obcych krajów, więc pierwszoplanowa jest kwestia zasymilowania się ze społeczeństwem, co może być np. w przypadku Arabów trudne ze względu na znaczącą odmienność kulturową. W przypadku USA występują zaszłości związane po pierwsze z niewolnictwem, a po drugie z segregacją rasową, która funkcjonowała tam do końca lat 60. Korzystanie z oddzielnych toalet na Południu, oddzielne przymierzalnie w sklepach, kina... Murzyni byli obywatelami drugiej kategorii. To głęboko tkwi w świadomości i kompleksy są bardzo silne.
Urazów nie da się zaleczyć od ręki, musi minąć kilka pokoleń. Przemiana się dokonuje – coraz więcej Murzynów pracuje w mediach, coraz więcej czarnoskórych Amerykanów pełni wysokie funkcje, chociażby Condoleezza Rice czy poprzedni sekretarz stanu Colin Powell. Ale jeśli chodzi o getto, wśród tak zwanej zdrowej większości panuje totalna znieczulica. W „zakazanych rewirach” mieszkają ludzie zepchnięci na margines i społeczeństwo nie chce o nich wiedzieć. Niech się zabijają, mordują, handlują narkotykami. Media się tym nie zajmują, politycy się tym nie zajmują. To są ludzie, na których postawiono krzyżyk.
Czy przeciętny obywatel – typowy WASP – wie o istnieniu getta? Czy woli nie wiedzieć?
On nie czuje się odpowiedzialny za grzechy przodków, za niewolnictwo i segregację rasową. Choć zależy to od przekonań – jeżeli ma przekonania lewicowe, na ogół chce tym biedakom jakoś pomagać. Demokraci przeforsowali tzw. akcję afi rmatywną, dzięki której Murzyni dostawali między innymi dodatkowe punkty przy egzaminach na studia, ale republikanie walczą z affi rmative action, twierdząc, że to odwrotny rasizm. Nie bardzo wiadomo, jak problem rozwiązać. Społeczeństwo nie ma ochoty łożyć dodatkowych środków na awans społeczny ludzi, którzy nie chcą pomóc sami sobie. Z drugiej strony nie bardzo rozumie głębię urazów i kompleksów związanych z historią murzyńskiej mniejszości.
Jednym słowem, na razie nie widać szans na rozwiązanie problemu.
W Polsce po upadku komunizmu żulerka wyginęła, dzielnice takie jak Praga czy bliska Wola jakoś awansowały. Natomiast w USA istnieją zamknięte, wyizolowane getta, odrębne części miasta. Biali tam nie wchodzą, bo nie ma po co. Tylko można dostać kulę w łeb i nożem w brzuch.
Jednak do Stanów pan wróci...
Przede wszystkim ze względów zawodowych. Ale też dlatego, że mi się tam podoba. Nowy Jork jest pięknym, wspaniałym miastem. Nie chciałbym mieszkać na amerykańskiej prowincji czy w Waszyngtonie. Nowojorczycy mówią, że Ameryka to taki kraj, który leży na zachód od Nowego Jorku. Nie czujemy się specjalnie związani z resztą Ameryki, zwłaszcza z tą konserwatywną jej częścią. Nowy Jork to nadal stolica świata. Tam się odbywają najwspanialsze premiery teatralne.
Nie ma tygodnia, żeby nie grały topowe kapele rockowe czy popowe. Ostatnio byłem na sztuce zrobionej przez teatr awangardowy zupełnie bez środków. Jak w fi lmie „Tootsie”, gdzie zbierali pieniądze na przedstawienia, tutaj też coś tam uciułali i wystawili „Króla Ubu” tak, że nie umywały się do tego spektakle czy w Teatrze Stu, czy w wersji Szulkina: w Polsce wszystko jest takie upolitycznione! Mimo skromności dekoracji, ta sztuka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. W Nowym Jorku dzieją się rzeczy, dla których warto żyć.
A jakie są pana plany zawodowe na teraz? Planuje pan następną książkę, choć nie życzę już tak wstrząsających przeżyć, jakie towarzyszyły ostatniej.
Gdy byłem nastolatkiem, pisałem poezję, występowałem w klubach studenckich i śpiewałem. Potem zarzuciłem wiersze i zostałem dziennikarzem Radia Zet. Najpierw pracowałem jako depeszowiec, robiłem przeglądy prasy stanowiące w gruncie rzeczy taki zawoalowany komentarz polityczny, bo walić prosto z mostu jeszcze nie było wolno, a od 1992 roku jestem korespondentem w USA.
Odechciewa się wtedy pisać wiersze…
Nie, ja nie rozumiem po prostu jak można być starym poetą jak Herbert czy Miłosz, bo dla mnie to już jest bicie piany i powtarzanie własnych pomysłów z młodości, granie ciągle tej samej płyty. Startej (śmiech)... Książkę zamierzałem napisać dawno temu, tylko po pierwsze, jestem leniwy, po drugie, żyłem pełnią życia, nie oszczędzałem siebie i nie unikałem przygód. W związku z tym nie miałem czasu. Ale nadal piszę prozę i chcę pójść za ciosem: za rok wydać swoje opowiadania, a właściwie humoreski czy może raczej makabreski, za dwa lata – rozgrzebaną od dawna powieść.
Nie zamierza pan wrócić do Polski?
Zamierzam. Na stare lata.
I zaszyć się w lasach?
Jeżeli uda mi się odłożyć jakieś pieniądze – bo na razie niewiele odłożyłem, mimo że sporo zarabiam... Nie będzie raczej tak, żebym mógł rzucić stałą pracę, albo utrzymać się z pisania książek, bo niestety za artykuły prasowe lepiej płacą niż za książki. Myślę, że jeśli wrócę, znajdę pracę w radiu, telewizji lub prasie – przećwiczyłem wszystkie te medialne formuły. ■
przeżyć, jakie towarzyszyły ostatniej. Fragmenty z książki: „Rok nie wyrok”