Ile zarabiali cyngle Armii Krajowej?
Musieli mieć nerwy ze stali i pewną rękę. Ich zawód: płatny zabójca z misją. Egzekutorzy z Armii Krajowej, strzelając do okupantów i zdrajców, walczyli przecież o wolną i niepodległą Polskę. Ale nie robili tego za darmo.
05.07.2016 | aktual.: 21.07.2016 16:11
Logika okupanta była upiornie prosta: podbity naród należało utrzymać w stanie nieustannej walki. Ale nie o wyzwolenie, lecz o całkiem prozaiczny, codzienny byt. Reglamentacja żywności pozwalała zaspokoić nie więcej niż jedną piątą dziennego zapotrzebowania na jedzenie. Jeśli – jak podaje w swojej książce „Okupacja od kuchni” Aleksandra Zaprutko-Janicka – dzienna norma dorosłego człowieka wynosi około 2400 kalorii, to system kartkowy okupowanej Polski gwarantował ich między 400 a 600.
Głodowali wszyscy...
Stefan Korboński, ostatni Delegat Rządu na Kraj, trafił kiedyś na ucztę, której opis dobrze oddaje stan okupacyjnych żołądków Polaków:
Korboński był postacią ważną, mającą stosowny etat przyznany przez Polskie Państwo Podziemne. Podobnie legendarny emisariusz Jan Karski, którego wspomnienia jeszcze lepiej oddają klimat wszechobecnej, okupacyjnej biedy. Biedy, której nie byli w stanie uniknąć nawet ludzie na wysokich pozycjach w konspiracyjnej hierarchii:
Prawie wszyscy...
Bodaj jedyną grupą zawodową, która nie tylko nie odczuwała wówczas głodu, ale wręcz była w stanie utrzymać rodziny i pozwolić sobie na lekkie szaleństwa, byli zabójcy z Armii Krajowej – stosunkowo nieliczne grono wykonawców wyroków na zdrajcach, agentach, współpracownikach Gestapo, a często również na samych Niemcach. Otrzymywali dziesięciokrotnie więcej niż Karski – 1500 złotych miesięcznie. Była to ogromna pensja.
- Duża. Znacząca. Wystarczało na jedzenie dla mnie i rodziców. Nie oszczędzałem – przyznawał Lucjan Wiśniewski „Sęp”, wówczas siedemnastoletni członek tak zwanego Patrolu Ptaków, elitarnego oddziału 993/W stołecznego Kedywu.
Można zastanawiać się, czy to rzeczywiście dużo czy mało, jak na ludzi, którzy ryzykowali życie praktycznie całą dobę i nie mieli szans, by podejmować legalną pracę zarobkową. Faktem jest jednak, że mogli za swoją pensję kupić 20 kilogramów cukru, podczas gdy przeciętnemu mieszkańcowi Warszawy przysługiwało oficjalnie tegoż cukru miesięcznie 800 gramów.
Krew w budżecie
Armia Krajowa obracała olbrzymimi kwotami, jakie płynęły do jej kasy głównie z zagranicy. Między styczniem 1942 a kwietniem 1943 roku było to na przykład 10 milionów dolarów i 2 miliony marek niemieckich, zaś między sierpniem 1943 a wybuchem powstania warszawskiego – 11 milionów dolarów i milion marek.
Istniała także rezerwa w kwocie około 40 milionów złotych. W praktyce jednak na sam dół skapywały sumy bardzo niewielkie, nawet jeśli tak zwane koszty personalne stanowiły najpoważniejszy wydatek w bilansach poszczególnych oddziałów.
Jeśli tak, to ów oddział dyspozycyjny, czyli egzekutorzy właśnie, byli największym obciążeniem finansowym dla budżetu Kedywu – choć trzeba przyznać, że stanowili oni jego sens istnienia. Przykładowo: w rozliczeniu Kedywu za październik 1943 z ogólnej kwoty, którą obracano, a więc 96 tysięcy złotych, koszty personalne wyniosły 32400 złotych i suma ta stale rosła. Na początku 1944 wynosiła już 37500 złotych, by najwyższy pułap – 40 tysięcy złotych – osiągnąć w marcu tegoż roku.
To spore sumy, zwłaszcza jeśli zważyć, że – jak przyznawał Rybicki – miał do dyspozycji jedynie kilkanaście etatów. Dla porównania można podać, że w rachunkach Kedywu średni koszt jednej akcji likwidacyjnej to wydatek rzędu 2 tysięcy złotych.
Czy dowództwo AK przesadzało z wynagrodzeniem dla swoich cyngli? Otóż prawdopodobnie nie i nie chodziło tu bynajmniej o uznanie dla ich zasług bojowych, bo te nagradzano Krzyżami Walecznych, a nie gotówką. Sekret ich zarobków krył się w prostej psychologii.
Stanisław Aronson przytaczał kiedyś fragment pogadanki, jaką uraczył swoich podkomendnych Rybicki: "Jesteście pół kroku od bandyctwa. Co wy robicie, przejść z tego na to drugie jest bardzo łatwo" – miał uświadamiać młodym likwidatorom ich dowódca.
I nie mówił tego bez podstaw. W atmosferze powszechnej biedy, człowiek posiadający pistolet i używający go niemal na co dzień, nie będzie miał oporów w skorzystaniu z niego również w celach rabunkowych – zwłaszcza, gdy wmówi sobie, że rabuje towar wroga. W psychice młodych rabunek taki stawał się czynem wręcz patriotycznym. I nie brakowało na to przykładów.
Bohaterzy i bandyci
Jedna z barwniejszych i niezwykłych postaci warszawskiej dywersji Tadeusz Towarnicki „Naprawa”, właśnie za rabunek sklepu został skazany przez Wojskowy Sąd Specjalny na karę śmierci, przed wykonaniem której obroniły go jedynie rzeczywiście wybitne zasługi bojowe. Dużym echem w podziemiu odbiła się też głośna bandycka sprawa – jak określił ją Rybicki – Cezarego Ketlinga-Szemleya „Janusza”.
Będąc oficerem Kedywu, wraz ze swoim przełożonym „Ryżym” zorganizował ze swoich podkomendnych swoisty gang, który koniec końców miał na sumieniu jedenaście napadów rabunkowych i pięć morderstw. Skazując ich na karę śmierci Wojskowy Sąd Specjalny nie miał wątpliwości:
Aż tak wielkich słów nigdy nie użyto na temat legendarnego patrolu braci Bąków, wchodzącego w skład 993/W i podlegającego „Naprawie”, bo też skala ich win była nieporównywalnie mniejsza. Nie zmienia to faktu, że charakterni chłopcy nie mieli oporów przed ratowaniem budżetu napadami.
Tego rodzaju sytuacje zdarzały się w podziemiu dość często, choć fakt, że przynajmniej w elitarnych, miejskich oddziałach dywersji AK nigdy nie były powszechne. Być może dzięki bliskości dowództwa i konspiracyjnego wymiaru sprawiedliwości.
Wpływ mogła mieć też twarda moralnie postawa dowódców pokroju Józefa Rybickiego. A może jednak dzięki okazałej pensji, jaka co miesiąc spływała z kasy Armii Krajowej wprost do kieszeni egzekutorów. Wiśniewski nie ma wątpliwości: "I dzięki takim numerom (jak napady braci Bąków – przyp. aut.) zaczęli nam płacić żołd, żeby nikt do sklepów, nawet niemieckich, bez pieniędzy nie chodził."
Tekst opublikowany we współpracy z serwisem CiekawotkiHistoryczne.pl. Przeczytaj także: Stawka większa niż życie. Ile kosztowało przetrwanie wojny?
Inspiracja:
Inspiracją do napisania tego artykułu była najnowsza powieść Artura Baniewicza pod tytułem „Pięć dni ze swastyką”, wydana właśnie przez Znak Horyzont.
Bibliografia:
R. Bielecki, J. Kulesza, Przeciw konfidentom i czołgom: Oddział 993/W Kontrwywiadu KG AK i batalion „Pięść” w konspiracji i powstaniu warszawskim, Warszawa 1996
J. Karski, Tajne państwo: opowieść o polskim podziemiu, Kraków 2014
S. Korboński, W imieniu Rzeczpospolitej…, Warszawa 2009
Kedyw Okręgu Warszawa AK: dokumenty, rok 1943, opr. H. Rybicka, Warszawa 2006
Kedyw Okręgu Warszawa AK: dokumenty, rok 1944, opr. H. Rybicka, Warszawa 2009
E. Marat, M. Wójcik, Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego, likwidatora kontrwywiadu AK, Kraków 2016
J. Rybicki, Notatki szefa warszawskiego Kedywu, Warszawa 2001
T. Szarota, Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 2010
A. Zaprutko-Janicka, Okupacja od kuchni, Kraków 2015
Wojciech Lada - Dziennikarz. Zajmuje się historią, muzyką i literaturą. Najdłużej związany był z dziennikiem "Życie Warszawy", ale regularnie pisywał też do tygodników opinii, pism i portali muzycznych, a także miesięczników historycznych i do "Ciekawostek historycznych". W 2010 r. opublikował książkę "Wielkie ucieczki", opowiadającą o nielegalnym przekraczaniu granic PRL-u, a w 2014 „Polskich terrorystów” - poświęconych kontrowersyjnym epizodom z walk o polską niepodległość.