„Nie płaczę i nie cierpię. Jan nauczył nas umierania". Józef Kaczkowski o śmierci syna
- Nie płaczę i nie cierpię. Jan nauczył nas umierania - mówi Józef Kaczkowski pół roku po śmierci syna, ks. Jana Kaczkowskiego, organizatora i dyrektora Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Dzieli się wspomnieniami o synu, opowiada o wspólnych podróżach po Syberii i Brazylii.
15.09.2016 | aktual.: 15.09.2016 12:28
- Jeszcze nie jestem gotowa, żeby rozmawiać o Janie. Kiedyś na pewno, ale to zbyt świeże. Ale Ziuk (tak wszyscy bliscy nazywają Józefa Kaczkowskiego - ojca księdza Jana Kaczkowskiego) zrobi to chętnie. Lubi rozmawiać o naszym synu, z nim też lubił rozmawiać - mówi Helena Kaczkowska.
Józefa Kaczkowskiego poznałam na wakacjach na Kaszubach. Mieszkałam w domku położonym tuż obok jego działki. Pan Józef, jak co roku, spędza tam całe lato. Niedziela, upał, wokół cisza. Tylko z domu Kaczkowskich dochodziło ciągłe stukanie i pukanie. Niosło się przez jezioro. „Ziuk tym razem naprawia dach" - śmiali się sąsiedzi, przyjaciele. Wszyscy w okolicy wiedzą, że to są „CI” Kaczkowscy, że to jest tata „TEGO” Kaczkowskiego. Po miejscowości krążą historie. Tyle tu domów letniskowych, wciąż były włamania. Ksiądz z parafii poprosił Kaczkowskich o wsparcie. Zadzwonili do Jana. Przyjechał w niedzielę, odprawił mszę, wygłosił kazanie, porozmawiał z wiernymi, zaapelował, żeby te kradzieże się skończyły. I jak ręką odjął. Skończyły się.
- Ziuk był wspaniałym ojcem, nie dziwię się, że wychowali takiego syna. Dziadkiem też jest dobrym, cierpliwym. Poświęca wnukom czas. O tu wybudował dla chłopaków domek na drzewie, widzi pani jaki? Wciąż ich angażował do pracy. Inny dziadek miałby to w nosie, ile można zajmować się dziećmi. Ale on nie – mówi jeden z mieszkańców kaszubskiej wsi.
W sopockim mieszkaniu Kaczkowskich, gdzie spotykamy się na rozmowę, czuć już bardziej moc pani Heleny. Na ścianach obrazy i grafiki. Sosnowa podłoga, wysokie okna, wystające belki. Równo poukładane książki. Minimalistycznie. „Helena to uosobienie francuskiej elegancji" - mówi o niej znajoma. - Zrobię herbaty, pijesz? - pyta męża pani Helena. On już skupiony na rozmowie, nie słyszy pytania. - Tak, tak pijesz - odpowiada sama sobie.
Wchodzi pan czasem do pokoju, w którym umarł syn?
Czy wchodzę? Ja tam śpię. W tym samym miejscu, w którym on umarł. Nie w tym samym łóżku, bo umierał na łóżku z hospicjum, ale miejsce to samo. Na środku pokoju, pod ścianą. Potem pani pokażę.
Dlaczego pan tam śpi?
Nie wiem, może z przyzwyczajenia? Zawsze, gdy przyjeżdżał, spaliśmy razem. Pokój jest dwupoziomowy. On miał łóżko na dole, ja na górze, na antresoli. Okropnie chrapał. Rzucałem w niego kasztanami, żeby się obudził.
Te wspomnienia wracają nocą?
Tak. Chociaż Jan mi się nie śni. Ostatnio nawet żona o to pytała: „Śni ci się Jan, bo mnie tak?". Myślałem i myślałem, ale stwierdziłem, że jednak nie. Choć gdy się kładę, Jan od razu pcha mi się przed oczy. Czasem nie wiem, czy to jawa, czy sen. Myślę: "Leżał tutaj, jak ja teraz". Dwa miesiące uwiązania. Jakoś w styczniu uznał, że już nie da rady funkcjonować samodzielnie i przeprowadził się do nas. Umarł 28 marca, w Poniedziałek Wielkanocny.
Był pan przy nim?
Wszyscy byliśmy. Żona, jego siostra Magda, Filip, jego starszy brat. Były też dzieci. On już kilka razy wcześniej odchodził, wydawało się, że to już. Nie mógł oddychać, przyjeżdżało pogotowie, reanimowali go, wracał. Ten ostatni moment nastąpił w środku dnia. Było po godzinie 13. Dziwne zbiegi okoliczności, odszedł w Poniedziałek Wielkanocny, a pogrzeb był 1 kwietnia, czyli w prima aprilis.
Od śmierci syna nie minęło jeszcze pół roku. Wciąż boli tak samo?
To była inna śmierć. On nas do niej przygotował. Przez całą jego chorobę wiedzieliśmy, jak to się skończy. Jan mówił: „Jestem otwarty na cud", my też byliśmy, ale cuda mają to do siebie, że zdarzają się rzadko. Rodzic nie powinien chować dziecka, a śmierć Jana przeżyła jego babcia, moja teściowa, z którą był najbardziej związany. Ona ma już ponad 90 lat, mieszka w Krakowie, a mimo to przyjechała na pogrzeb. Nie płakała. Inaczej sobie radzi z cierpieniem - spisuje historie z dzieciństwa Jana. Dużo przy tym mamy śmiechu, bo przypominają nam się jego różne powiedzonka i zdarzenia, które świadczą o tym, że on właściwie od początku miał silną więź z Kościołem. Kiedyś przez przypadek spalił babci serwetkę. Miał niecałe 3 lata. Przyszedł do niej i powiedział: "Babciu, nabroiłem. Ale nie zważaj na grzechy moje".
Potem, gdy był już w przedszkolu, zaskoczył swoją wychowawczynię, która była w zaawansowanej ciąży. Długo tego nie widział, bo wtedy miał jeszcze nieskorygowanego zeza. Któregoś dnia zauważył, że ona ma duży brzuch, spojrzał na nią i wykrzyknął: „O, brzemienna jesteś i w bólach rodzić będziesz!". To zamiłowanie do Kościoła Jan miał właśnie po babci. Chociaż ona mówiła, że go nigdzie nie prowadzała, on lubił tę atmosferę kościelną.
Wiara w Boga pomogła mu w umieraniu?
Jeśli ktoś mnie nauczył czegoś o śmierci, to właśnie Jan.
Ale on przyznawał: „Czasem dopada mnie zwierzęcy strach przed umieraniem".
Nie rozmawialiśmy o samej śmierci, o lęku. Czasem tylko o absurdzie, dziwności losu. Mam prawie 80 lat, od jakiegoś czasu przygotowuję się do umierania. W naszej rodzinie świadomość, że to się zaraz zdarzy, była oczywistością.
To, czyli śmierć?
Tak. Gdy już wiedzieliśmy o tym, jak bardzo chory jest Jan, nie licytowaliśmy się, kto umrze pierwszy. No, proszę tak nie patrzeć. Wiem, pani żyje w kolorowym, pięknym świecie, jest pani młoda. Pamiętam ten moment w życiu. Jest w nas tyle nadziei, przekonania, że tyle możemy. Ale to po prostu mija, wyczerpuje się. Jan był w pani wieku, gdy dowiedział się o chorobie. Miał dopiero 35 lat. Był wtedy w szoku, a my z nim. Choć tak naprawdę największy szok przeżyłem przed diagnozą o glejaku. Był rok 2010, Jana bolał brzuch, dostał skierowanie na USG. Okazało się, że ma guza na nerce. Potem był szpital w Wejherowie i operacja. Udała się, ale doszło do powikłań. Jan wył z bólu. Zobaczyłem go na łóżku, takiego bezradnego i załamałem się. Jan później mówił: „Wyglądałeś potem licho". Choroba Jana nauczyła mnie, że człowiek jest w stanie oswoić się ze wszystkim. Potem sam się sobie dziwiłem, dlaczego nie umiem tego przeżyć głęboko. A może po pierwszym straszliwym ciosie już nie miałem w sobie miejsca na kolejny?
Jak wyglądały ostatnie dni przed śmiercią syna?
Wszystko koncentrowało się na Janie. Miał trudności z wstawaniem z łóżka, potem z przesiadaniem się na wózek, a potem trzeba było go już na wózek przenosić. No i ten ostatni moment, gdy tylko leżał, bo nawet siedzenie na wózku było zbyt wielkim wysiłkiem.
Był świadomy tego, że odchodzi?
Nie. W ostatnich dniach było już u niego źle ze świadomością. Nie rozmawialiśmy, ja opowiadałem mu o codzienności. Wpadła Magda, mówiła, co u niej, był Filip, też coś opowiadał. A Jan odpowiadał tylko: „Tak" albo „Nie". Przez jakiś czas oglądaliśmy jeszcze razem telewizję. Przez cały ten czas spałem z nim w pokoju. W ciągu ostatnich dni czuwaliśmy przy nim na zmianę: żona, jego rodzeństwo, ja. Nawet przez chwilę nie był sam. Wcześniej często rozmawialiśmy z Janem o tym, że najgorsza w chwili śmierci jest samotność. Opowiadał mi o ludziach, którzy z różnych powodów nie umierali w domu. Oni nawet już w najgorszym stanie czekali, aż przyjdzie ktoś bliski.
Opowiadał dużo o tym umieraniu?
Tak, w kierowanym przez niego hospicjum w Pucku codziennie ktoś umierał. Ale jego doświadczenia ze śmiercią zaczęły się dużo wcześniej, zanim powstało hospicjum. Na samym początku swojej posługi był kapelanem w szpitalu, tam pierwszy raz zetknął się z umieraniem. Później jeździł po domach, pomagał ludziom umierać. Wtedy zrozumiał też, że nie wszyscy mają warunki do tego, żeby trzymać ciężko chorych ludzi w domu. Dlatego narodził się pomysł stworzenia miejsca dla ludzi w stanie terminalnym, którzy już nie nadają się do leczenia. A co do śmierci, to naprawdę można się na nią przygotować. Nawet moja żona w jakimś sensie była przygotowana, choć do tej pory nie może spokojnie patrzeć na zdjęcie syna na okładkach książek. Właściwie tylko tutaj, w kuchni, stoi zdjęcie Jana. Helena nie chciała też, żeby na grobie Jana było jego zdjęcie, choć ja chciałem, żeby było. Zrozumiałem ją, ustąpiłem. Zdjęcie Jana będzie na rodzinnym grobie, gdzie leży moja mama i tata.
Pan, żona, wasze dzieci i wnuki trzymacie się razem?
Tak. Mamy z żoną to szczęście, że i Magda, i Filip z rodzinami mieszkają w Sopocie, 10 minut drogi od nas. Gdybyśmy byli rozrzuceni po Polsce albo - co gorsza - po świecie, byłoby trudniej. A tak dzieci wpadają na rodzinne obiady, teraz może mniej, bo żona nie może gotować jednocześnie dla kilkunastu osób. Ale jesteśmy razem.
Podobno miłość rodzica do każdego dziecka jest inna. Jak było w pana przypadku?
Pierwszy był Filip, który urodził się w 1971 roku, potem, po czterech latach pojawiła się Magda. Jan był najmłodszy. I śmiejemy się, że to było dziecko specjalnej troski. Urodził się jako wcześniak. Pamiętam, że gdy przyjechałem do szpitala w Redłowie, to spytałem: „Czy mój syn żyje?". Pielęgniarka odpowiedziała: „Chwileczkę, pójdę zobaczyć". Jan po urodzeniu ważył około kilograma. Przez wiele tygodni leżał w inkubatorze. Miał problemy z oczami, przeszedł kilka operacji w Krakowie, poza tym miał oznaki lekkiego niedowładu lewej strony i ciągle go rehabilitowaliśmy. Właściwie żona, bo to ona się nim opiekowała, jeździła po lekarzach. Może dobrze, że był trzeci? Coś jest w powiedzeniu, że człowiek najbardziej przejmuje się przy pierwszym, może jeszcze drugim dziecku. Bo to nowe, inne. Gdy Jan miał dwa lata, ja wyjechałem na prawie dwa lata do Senegalu, a Janem zajmowała się moja teściowa w Krakowie, bo tam on przechodził kolejne operacje oczu. Żona nie dałaby rady z trójką dzieci, a Jan wymagał szczególnej opieki. Gdy wróciłem z Senegalu, od razu pojechałem po niego do Krakowa. Po latach o tym rozmawialiśmy. Mówił, że dobrze pamięta, jak zniknąłem w drzwiach i jak po dwóch latach po niego przyjechałem.
Jakim dzieckiem był Jan?
Trzymał się bardziej z Magdą, bo Filip był doroślejszy, niezależny. Jan i Magda z nim wojowali. „A dlaczego Filip może oglądać, a my mamy iść spać?" - pytali i wychodzili razem w ramach protestu. Jan na pewno różnił się od rodzeństwa swoją dociekliwością. Drążył, wypytywał, chciał, żeby mu wszystko wyjaśniać. Jego najważniejsze pytania brzmiały: „Ale po co?" i „ A dlaczego?".
Miał problem z czytaniem, ale sięgał po kolejne książki. Może to zasługa mojej żony, która nigdy nie dawała mu taryfy ulgowej, mimo że niedowidział i był mniej sprawny niż pozostałe dzieci. Jan walczył ze swoimi słabościami. Pamiętam też, że od dzieciństwa pasjonował się koleją. Gdy był już chory, pojechaliśmy do Muzeum Kolejnictwa. Oglądał eksponaty, zachwycał się jak dziecko.
A jakim pan był ojcem?
Chyba ojcem na luzie. Nigdy nie uważałem, że przymus to dobry pomysł na wychowanie. Starałem się dawać im przykład. Nie mówiłem dzieciom: „Pozmywajcie", tylko szedłem zmywać. Nie pouczałem: „Sport jest ważny", tylko sam jeździłem na nartach. Jeździłem z dziećmi na wycieczki, na kajaki, na narty. Potem nawet czułem się winny, że Jan nauczył się jeździć na nartach, bo człowiek może nauczyć się jeździć na nartach tylko wtedy, gdy się powywala, a na wzrok Jana na pewno źle wpłynęły upadki, wstrząsy. Być może jego problem z jednym okiem wziął się właśnie z tych upadków. Trzeba było go chronić przed uderzeniami, wstrząsami, bo to prowadzi do odklejania się siatkówki
Żona nie protestowała?
Nie było jej przy tym, sam jeździłem z dziećmi.
Jan był dla pana lekcją, że dzieci są różne? Trudno było panu, miłośnikowi sportu, zaakceptować to, że ma niewysportowanego syna?
Zawsze go akceptowałem, zresztą on nigdy nie odstawał. Owszem, potykał się, miał gorszą koordynację ruchową, ale na łódkach czy na nartach funkcjonował normalnie. Wszystko robił tak jak starsze rodzeństwo.
A lekcją tolerancji i otwartości był?
Tolerancji? Otwartości? Myślę, że to on się od nas tego nauczył. Prowadziliśmy otwarty dom. Przyjeżdżali do nas nasi przyjaciele z Francji. Jeden z nich, Daniel, pływał jako marynarz na statkach francuskich. Uczył się tam gotować, a na statkach kuchnia była rewelacyjna. Gdy do nas przyjeżdżał, to czarował w kuchni. Potrafił z kilku kartofli ugotować coś przepysznego. Dzięki temu Jan od dziecka miał okazję poznawać inną kulturę. My po prostu uczyliśmy go otwartości. Tłumaczyłem mu, że ludzie wierzą w różne rzeczy, zabierałem go do cerkwi, do meczetu też bym go zabrał, tylko nigdy nie mieliśmy okazji wyjechać do muzułmańskiego kraju. Jeździliśmy za to po kaszubskich miejscowościach, podróżowaliśmy razem po Syberii, byliśmy w Brazylii. Z mapą ustalaliśmy cele, jechaliśmy, poznawaliśmy ludzi. Jan to kochał. Potem, gdy już chorował, wróciliśmy do tych wspólnych podróży. Nie mógł sam jeździć, więc siłą rzeczy stałem się jego kierowcą. W zeszłym roku zrobił sobie urlop i na 10 dni wyjechaliśmy do Mołdawii. Zrobiliśmy 5 tysięcy kilometrów.
W Mołdawii moja mama spędziła trochę czasu w dzieciństwie, wtedy to była Besarabia. Zwiedzaliśmy te rejony, w których była moja mama i Jan opowiadał mi rzeczy, które od niej usłyszał, a których ja nie wiedziałem.
Brakuje panu waszych rozmów?
Bardzo. Zbliżyliśmy się bardzo do siebie podczas jego choroby. Wcześniej nie zawsze było różowo. On był zajęty w Pucku, przeżywał swoje sprawy, budował, później zarządzał hospicjum. Oddaliśmy się. Potem bardziej nas potrzebował, częściej przyjeżdżał. I zaczęliśmy dużo rozmawiać, choć bywało gorąco, bo kłóciliśmy się podczas tych rozmów.
O co się kłóciliście?
Choćby o to, że ja jestem daleko od religii. Jan nie mógł się z tym pogodzić.
Ale powodem sprzeczek były też nasze charaktery. Jan był zlepkiem wszystkich genów rodzinnych. Jeden z jego pradziadków miał korzenie ukraińskie i on miał w sobie tę ukraińską zapalczywość. No i polskie bałaganiarstwo.
Był bałaganiarzem?
Był, jak wszystkie moje dzieci. Daleko im do uporządkowania, które tak widoczne jest na przykład w pomorskich rodach. Naczynia w zlewie, ubrania porozrzucane, zapominanie, gubienie rzeczy. Ale miał też, jak się okazało, w sobie upór w dążeniu do celu. Jak sobie postawił za cel stworzenie tego hospicjum, to z uporem do tego dążył. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo nie sądziłem, że jest w stanie ogarnąć te wszystkie problemy związane z budową. Techniczne, organizacyjne, finansowe, bo trzeba przecież znaleźć pieniądze na inwestycje. Jan w ciągu dwóch lat z niczego zrobił coś. Zaskoczył mnie tym, bo w naszej rodzinie my wszyscy jesteśmy chaotyczni. Po reszcie moich dzieci też się nie spodziewałem, że osiągną to, co osiągnęły. A tu proszę, Magda jest panią prezes, Filip jest prezesem spółek budowlanych.
Był pan kiedyś zły na Jana?
Pewnie, że byłem. To, co mnie męczyło u niego, to sknerstwo. Śmialiśmy się z niego nawet. Filip otwarcie nazywał go sknerą, a Jan się za to obrażał. „Ja sknera? Ale jak to" - pytał zdziwiony. Ale on niechętnie wydawał pieniądze. Czekał, aż ktoś inny zapłaci, a jak ktoś już zapłacił, to się jakoś nie rwał do tego, żeby wyciągnąć pieniądze, chyba że już naprawdę musiał. Śmieszyły mnie też sprawy związane z kultem religijnym. To nijak nie pasowało do naszej rodziny, a on był w tym taki poważny.
Nie próbował pana nawracać?
Nie, absolutnie.
Co w takim razie jest według pana po śmierci?
Nic nie ma po śmierci. Ani reinkarnacji, ani nieba.
To nie jest trudne? Tak nie wierzyć?
Nie, to w ogóle nie jest trudne. Ja już jestem naprawdę zmęczony. Starzy ludzie tak mają, sama pani kiedyś zobaczy.
Zobacz także: Siostra Michaela Rak pomaga potrzebującym na Litwie