LudziePo napadzie na zawsze stracił zdrowie. Rodzice i przyjaciele walczą o każdą złotówkę dla Piotra

Po napadzie na zawsze stracił zdrowie. Rodzice i przyjaciele walczą o każdą złotówkę dla Piotra

Zdjęcie powyżej zrobiono w dniu, kiedy Piotr wrócił ze szpitala do domu. Rodzice nie chcieli, żeby ich syn już na zawsze był przykuty do szpitalnego łóżka. Życie zdrowego, wysportowanego chłopaka, który właśnie wybierał się na studia, przerwał napad. Sprawców nigdy nie odnaleziono, a Piotr do końca życia pozostanie w stanie wegetatywnym.

Po napadzie na zawsze stracił zdrowie. Rodzice i przyjaciele walczą o każdą złotówkę dla Piotra
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Magdalena Drozdek

13.10.2016 | aktual.: 14.10.2016 10:07

Tego dnia Ewa i Krzysztof Bielawscy obchodzili 25. rocznicę ślubu. Pojechali na działkę, by przygotować przyjęcie dla rodziny i znajomych. Piotr, ich syn, miał dojechać trochę później. Chciał jeszcze wpaść na 18. urodziny kolegi. Do rodziców tego dnia nie dojechał. Przez kilka godzin Ewa i Krzysztof próbowali się z nim skontaktować, ale bez skutku.

- On nie był typem chłopaka, który przepada bez śladu. Telefony ode mnie zawsze odbierał – mówi Ewa.

Walka o życie

To był 14 sierpnia 2005 roku. Piotr wracał przez praskie osiedle w Warszawie z urodzin kolegi. Miał 19 lat i całe życie przed sobą. Właśnie zdał maturę, szykował się na studia. Jego mama Ewa wspomina o sukcesach sportowych, jakie miał na koncie:
- W 2002 roku zdobył złoty medal w Mistrzostwach Świata Juniorów. Było tych medali i więcej. Jak każdy chłopak w tym wieku interesował się sportem, chodził na treningi – opowiada.

Piotr został brutalnie napadnięty przez nieznanych do dziś sprawców. Znaleziono go pod jednym z bloków i nieprzytomnego odwieziono do szpitala. Tam odnalazł go tata. Na początku wydawało się, że wszystko będzie w porządku. Piotr rozmawiał z ojcem i lekarzami, potem jednak okazało się, że jego stan jest poważny.

Krwiak, który powstał w jego głowie po pobiciu, nie chciał się wchłonąć i konieczna była operacja. I to nie jedna. Kiedy Ewa dotarła wreszcie do szpitala lekarze powiedzieli jej, że nie ma zbyt wielkich szans na to, by syn się obudził, a co dopiero, żeby było jak dawniej. Poważny uraz czaszkowo-mózgowy – grzmieli.

O życie 19-latka walczyli przez miesiąc. – Chcieli go odłączyć od tych wszystkich maszyn i kabli. Po dwóch dniach wrócił do nas. Tylko że syn już nie miał z nami kontaktu. Był warzywem – mówi Ewa.

Napad jakich wiele

Kiedy rodzice Piotra walczyli o jego życie, policja szukała sprawców napadu. Największym problemem był jednak brak świadków. Żadnych przechodniów, żadnych nagrań z kamer. Potem po jakimś czasie Ewa dowiedziała się, że nawet w telewizji jeden z funkcjonariuszy apelował do Warszawiaków, żeby zgłaszali się do nich, jeśli tego dnia mogli coś widzieć.

Jeszcze w szpitalu Bielawscy dowiedzieli się, że śledztwo zostało zamknięte. Nic nie dało się zrobić. – Przez cały czas nawet o tym nie myśleliśmy. Potem okazało się, że nikt nie zostanie za to ukarany. A ja patrzyłam na syna, który stracił prawie wszystko przez nich – mówi mama.

Do dziś nie wiadomo, kto odpowiada za to, co stało się te 11 lat temu. Jedno wznowienie sprawy już było, ale ponownie nie udało się ustalić ani jednego szczegółu tej sprawy.

Ewa i Krzysztof zabrali Piotra do domu. Nie chcieli, żeby był przykuty do szpitalnego łóżka do końca życia. Sami zaczęli go rehabilitować.

Obraz
© Piotr przed wypadkiem/ arch. prywatne

Najpierw Ewa próbowała radzić sobie sama. – Ale syn rósł. Duży chłopak z niego był – opowiada. Z czasem nie była w stanie go podnosić, karmić, przewijać, myć itd. w pojedynkę. Nie radziła sobie także psychicznie. Łamiącym się głosem opowiada, że w końcu od psychologa dostała zalecenie, by przejść na rentę. – Nie dawałam sobie rady – przyznaje. Poprosiła męża, by zostawał w domu. Krzysztof przeszedł na zasiłek dla opiekunów. Wszystkie oszczędności, każdą złotówkę przekazywali na leczenie syna. Nadzieję na całkowite wyzdrowienie Piotrka odebrano już im dawno, ale nie chcieli z niego całkowicie zrezygnować.

- Sadzaliśmy go razem z nami, nie zostawialiśmy samego. Traktowaliśmy tak normalnie, jakby był częścią rodziny – mówi.

Jakie było zdziwienie lekarza, który operował Piotrka, gdy go zobaczył po latach. Wierzyć mu się nie chciało, że udało się im tyle zrobić, że Piotr żyje i rodzice potrafią się z nim dogadać.

Potrzeby poza ich zasięgiem

Dziś Piotr ma 30 lat i jest w stanie minimalnej świadomości. Nie rusza rękami i nogami, nie mówi i jest karmiony przez rurki. Życie rodziców to codzienna walka o jego zdrowie i powrót do pełnej świadomości. Ponieważ Piotrek był długi czas podłączony do respiratora, jego oskrzela zaczęły produkować bardzo dużą ilość wydzieliny. Na początku sam potrafił ją odkrztuszać, ale z czasem jego odruchy zaczęły słabnąć.

- Płuca wyglądają, jakby były pokryte rdzą. I w tych skorodowanych kieszonkach zbiera się płyn. 30 razy dziennie muszę go usuwać synowi – opowiada Ewa.

Bakterie i tak się mnożą, a Piotr regularnie trafia do szpitala z zapaleniem płuc. Do pomocy w pielęgnacji niezbędny jest rodzicom odpowiedni sprzęt.

Teraz za pośrednictwem specjalnej strony internetowej poświęconej historii Piotra i dzięki Caritasowi zbierają na asystor kaszlu i pulsoksymetr.

Koszt obu urządzeń to 23 400 złotych. Sami nie są w stanie uzbierać takich pieniędzy. Do tej pory udało się już uzbierać nieco ponad połowę. Dla Bielawskich liczy się więc każda złotówka. O tym jak pomóc można dowiedzieć się na stronie obudzpiotrka.pl.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (23)