Ray Charles – dramatyczne dzieciństwo i wyboista droga na szczyt
23.09.2016 | aktual.: 27.09.2016 12:24
Jego wizerunek jest na tyle charakterystyczny, że znają go niemal wszyscy, także ci, którzy w niewielkim stopniu interesują się twórczością artysty. Zdaniem krytyków, był jednym z tych, którzy ukształtowali rhytm and bluesa. Świetnie odnajdywał się jednak w wielu muzycznych gatunkach (soulu, jazzie, bluesie czy muzyce gospel). Choć życie ciągle rzucało mu kłody pod nogi, o jego geniuszu przekonał się cały świat. Dziś jest wymieniany jednym tchem pośród największych muzycznych artystów wszech czasów.
Tak się składa, że podobnie jak w przypadku życiorysów innych wielkich ludzi, tak i historia Raya Charlesa naznaczona jest wieloma tragicznymi epizodami. Jego burzliwa biografia okazała się zresztą gotowym materiałem na film. W 2004 r. na ekrany kin trafił zresztą „Ray” z Jamie Foxxem. Obraz okazał się dużym kinowym przebojem.
Traumatyczne dzieciństwo
Ray Charles, a właściwie Ray Charles Robinson, urodził się 23 września 1930 roku w robotniczej rodzinie. Bardzo szybko zaczął poznawać ciemniejszą stronę życia. Jego rodzice rozstali się, gdy był małym chłopcem – nie miało to w sumie dla niego dużego znaczenia, bo ojca i tak widywał rzadko. Gdy miał zaledwie 5 lat, był świadkiem tragicznej śmierci swojego brata. Malutki George utonął w przenośnej balii, w której matka chłopców robiła pranie. To był zaledwie początek pasma tragicznych zdarzeń.
Chory, biedny i… szczęśliwy
Krótko po śmierci ukochanego brata mały Ray zaczął widzieć coraz słabiej. Zmiany postępowały na tyle szybko, że już w wieku 7 lat całkowicie stracił wzrok. Według lekarzy, chłopiec cierpiał prawdopodobnie na jaskrę, która nieleczona w krótkim czasie uczyniła z Raya osobę niewidomą.
Jego dzieciństwo przypadało na lata wielkiego kryzysu, gdy przeraźliwa bieda zajrzała w oczy wielu. Jeszcze gorzej rysowała się sytuacja czarnoskórych mieszkańców Ameryki. „Nawet w porównaniu z innymi czarnymi byliśmy na samym dole drabiny, patrząc na to, jak żyli wszyscy dookoła. Pod nami nie było już kompletnie nic poza ziemią” - napisał potem w swojej autobiografii „Brother Ray”.
Ale mimo tych wszystkich zdarzeń, które ukształtowaną już osobę mogłyby przyprawić o depresję, nigdy nie stracił pogody ducha. W późniejszych wywiadach określał się mianem „szczęśliwego dzieciaka”.
Mały niewidomy muzyk
Odskocznią od ponurej rzeczywistości zawsze była dla niego muzyka. Wykazywał nią zainteresowanie już w wieku 3 lat, a z czasem jego muzyczna pasja stawała się coraz większa. Udało mu się ją rozwinąć w szkole, do której trafił w wieku 7 lat. Początki były trudne, bo ciężko mu było znieść rozłąkę z matką. W placówce dla głuchoniemych oraz ociemniałych dzieci nauczył się nie tylko korzystać z alfabetu Braille'a. Poza czytaniem i pisaniem dowiedział się też, jak tworzyć aranżacje za pomocą alfabetu przeznaczonego dla niewidomych. W szkole w St. Augustine na Florydzie nauczył się też tajników gry na różnych instrumentach, m.in. na klarnecie, trąbce, saksofonie i fortepianie. Zaczął również tworzyć swoje pierwsze kompozycje i udzielać się w zespołach.
Wbrew przeciwnościom
Kolejny poważny cios przyszedł, gdy Ray miał 15 lat. Dowiedział się wtedy o śmierci swojej mamy. Chłopak nie rozpaczał jednak długo – zresztą tego uczyła go cały czas właśnie matka. Zamiast tego opuścił szkołę i dał się porwać muzyce. Zaczął koncertować na południu, potem wiedząc, że jako czarnoskóry nie zrobi tam kariery, wyruszył do Seattle. To mniej więcej w tym czasie jego znakiem rozpoznawczym stały się ciemne okulary.
Po wyjeździe na północ poznał młodego Quincy Jonesa, z którym mocno się zaprzyjaźnił. Tam podpisał też kontrakt z Atlantic Records (wcześniej zdążył nagrać kilka utworów dla wytwórni na Florydzie i w Kalifornii). Wkrótce Ray Charles „wypuścił” pierwsze przeboje. Utwory „It Should Have Been Me” oraz „Mess Around” zawędrowały wysoko na listach szlagierów, ale prawdziwy światowy rozgłos przyszedł dopiero z kawałkiem „I got a woman”, który w latach 50. bił rekordy popularności, a w kolejnych dekadach doczekał się wielu coverów. W tym samym czasie Ray Charles nagrał kolejne megahity: „Hit the Road Jack” i „Unchain My Heart”.
W szponach nałogu
Tak jak w przypadku wielu innych muzycznych gwiazd, tak i życie Raya Charlesa nie było wolne od nałogów. Wraz ze wzrostem popularności, muzyk zaczął coraz częściej sięgać po narkotyki. Używki niejednokrotnie stawały się źródłem jego problemów. W 1964 r. podczas kontroli na lotnisku w Bostonie funkcjonariusze znaleźli przy nim marihuanę, heroinę, a także strzykawki. To było już kolejne zatrzymanie artysty z powodu znalezionej przy nim kontrabandy. Wcześniej przyłapany został też w Indianapolis. Muzyk wiedział, że ma poważny problem, dlatego w końcu zdecydował się na specjalistyczne leczenie w klinice. Terapia w końcu pozwoliła mu się wyrwać z sideł nałogu, do którego starał się potem nie wracać nawet w wywiadach.
Jak na gwiazdę przystało, Ray Charles uzależniony był też od towarzystwa pięknych kobiet. Wprawdzie tylko dwukrotnie formalizował swoje związki, ale kobiet w jego życiu było znacznie więcej. Wokalista doczekał się aż jedenaściorga dzieci – prawie wszystkie miał z różnymi kobietami.
Nieodżałowana strata
Wielkim sukcesem okazał się film „Ray”, którego premiera odbyła się w 2004 r. Jamie Foxx, odtwórca tytułowej roli w filmie biograficznym przybliżającym życie Raya Charlesa, został zaś nagrodzony Oskarem. Sam wokalista nie doczekał jednak premiery filmu. Zmarł 10 czerwca 2004 r. po walce z rakiem wątrobowokomórkowym.