SZKOŁA PSYCHOPATÓW, czyli dobijanie leżącego
Jedna z zagranicznych stacji telewizyjnych, dostępna także dla naszych widzów, raz po raz serwuje walki MMA. Można takie widowiska lubić albo nie lubić – rzecz gustu. I wszystko byłoby w porządku (ostatecznie, sami relacjonowaliśmy takie zawody), gdyby nie zasadniczy mankament (na który już wcześniej zwracaliśmy uwagę): bicie leżącego! Uznaliśmy, że czas powrócić do tematu, dopóki jeszcze ludzie nie pogłupieli.
27.02.2007 15:26
MMA to widowisko, podczas którego na ringu walczą ze sobą zawodnicy uprawiający różne style walki. I tak: zapaśnik ma okazję zmierzyć się z judoką, karateka z „bokserem tajskim”, sumita z „brazylijczykiem” i tak dalej. Zawodnikom nakłada się rękawice, na skutek czego preferowane jest wcale nie chwytanie przeciwnika i rzucanie go na matę, ale – uderzanie w każdej pozycji.
Wydawać by się mogło, że zwycięstwo w walce jest przyznawane komuś, kto jest technicznie lepszy, a za udane akcje sędziowie przyznają punkty. Jest to jednak tylko część prawdy, bo takie rozwiązanie stosuje się dopiero wtedy, gdy w stosownym czasie (jeszcze lepiej przed czasem!) nie zdarzy się bardziej widowiskowe zwycięstwo. Upragnioną „widowiskowość” osiąga się za sprawą duszenia, dźwigni lub nokautu, spowodowanego celnym ciosem.
Do tej pory wszystko jest więc jak być powinno. Diabeł jednak – jak w starym przysłowiu – tkwi w szczegółach, a konkretnie w parterze. To właśnie w tej pozycji rozpoczyna się „akcja typu łomot.” Ten, kto znajduje się akurat na górze, ma lepszą pozycję wyjściową do naparzania przeciwnika. Na głowę tego drugiego spada lawina ciosów zadawanych rękami i nogami, bo chodzi przecież o to, żeby faceta zamroczyć, zamulić mu świadomość, zlasować mózg. Robi się to najlepiej wtedy, gdy przeciwnik leży na plecach i ma ograniczone możliwości bicia z dołu.
Łomot trwa w najlepsze, a publika otaczająca ring wyje ze szczęścia. Tak w ogóle to fajnie jest, gdy człowiek bezpiecznie siedzi z dala od ringu, pije sobie herbatę, zagryza batonem, a tam komuś przerabiają buźkę na befsztyk tatarski i policja nie interweniuje.
Byłoby oczywiście nieporozumieniem, gdybyśmy podjęli próbę namówienia kogokolwiek z tej publiczności do zamiany miejsca koło ringu na miejsce w filharmonii podczas koncertu szopenowskiego, bo to nie ten klimat i nie ten rejestr potrzeb. Jednak doświadczenie uczy, że każdą „odmianę publiczności” można sobie wychować na mniej lub bardziej przyzwoitą, a pierwszą pomocą w tej kwestii bywają zawsze reguły gry. Stąd też inaczej są wyrażane emocje na meczu siatkówki, inaczej podczas nielegalnej walki psów, jeszcze inaczej podczas legalnego dobijania leżącego zawodnika na ringu.
W każdym człowieku, obok tak chętnie pokazywanej pozytywnej strony charakteru, tkwią ciemne i raczej „wstydliwe” instynkty, które w warunkach życia codziennego podlegają stałej kontroli rozumu, ale w sytuacji wymuszonej instynktem (na przykład pod presją ataku agresji, alkoholu czy narkotyku) wychodzi na wierzch wiele spraw, do których raczej niechętnie się przyznajemy. W formie alegorii ujął to najlepiej angielski pisarz Louis Stevenson, autor opowieści pt. „Doktor Jekyll i mister Hyde”.
Jakie emocje mogą towarzyszyć biciu zawodnika leżącego na ringu w sytuacji, gdy propagatorzy takich walk usiłują przekonywać bliźnich, że to też jest sport?
Co ciekawe, w historii pojedynków od początku świata, przynajmniej tych, które znamy z przekazów pisemnych, nigdy nie czytało się o biciu leżącego. Zwykle bywało tak, że zawodnik, który akurat uzyskał przewagę, wytrącił broń przeciwnikowi i powalił go, pozwalał mu wstać, sięgnąć po broń jeszcze raz i walczyć od nowa. Jeszcze kilkanaście lat temu (bo dziś zaraza dotknęła już niemal każdej dziedziny życia) podobne reguły obowiązywały nawet w środowisku „gitowców”, o czym też warto pamiętać.
Obserwując przyrodę, nie sposób nie zauważyć, że nawet duży pies nie gryzie małego, jeżeli ten położy się przed nim. Natomiast duży silny człowiek nie ma najmniejszych oporów, aby walić w głowę leżącego przeciwnika, bo tak został zaprogramowany przez regulamin zawodów. Co najdziwniejsze, ci sami zawodnicy wywodzą się przecież z dyscyplin, w których nie ma mowy o uderzaniu, dopóki wytrącony z równowagi przeciwnik nie stanie na równe nogi. Owszem, rzecz nie dotyczy dźwigni i duszenia, bo są to elementy stosowane również podczas walki klasycznej w parterze, ale jednak trudno przyrównywać moralną wymowę bicia w pozycji leżącej do całej gamy chwytów.
Żenujące jest stanowisko niektórych mediów, określających „flekowanie” w parterze mianem „męskiego sportu”. Nie jest żadną tajemnicą fakt, że „sport” jest nie tyle męski, ile kasowy. Na imprezę przychodzi zawsze wielu takich, którym życie poskąpiło udanych wrażeń. Gdy już powrócą z sali widowiskowej do blokowiska, na pewno nie będą mieli skrupułów podczas wbijania butami w glebę jakiegoś przypadkowego marudera, no bo to tylko sport! Wszak niedawno oglądali coś takiego na prawdziwym ringu. W blokowisku nie ma ringu, jest gleba i tyle wystarczy. Tak rodzą się nowe blokowe, delikatnie mówiąc, zabawy.
W gruncie rzeczy fakt, że kilku „samobójców” regularnie pozbywa się pewnej ilości komórek mózgowych na skutek doznawanych obrażeń głowy, nie jest w tym wszystkim najważniejszy. Trudno mieć o to pretensję do samych zawodników, tak samo jak trudno winić faceta, który wali głową w ścianę, bo akurat ma taki kaprys. Problem powstaje właśnie wtedy, gdy to wszystko dzieje się na oczach publiczności, która wpada w ekstazę na widok bitej i kopanej (zgodnie z „regułami”) ofiary. Słowa „ofiara” używam celowo, bo jak inaczej nazwać dobijanego rękami i nogami człowieka leżącego na ringu?
Sport od wieków pełnił rolę wychowawczą, zwycięzców noszono na rękach, ale gdyby któryś ze zwycięzców pozwolił sobie na uderzenie lub kopnięcie leżącego, zostałby wygwizdany z takim zapałem, że słyszałby później ten gwizd do końca życia.
Obyczaje ewoluują w kierunku coraz większej swobody. Ma to swoją dobrą i złą stronę, ponadto nie od dziś okazuje się, że wszystko można sprzedać i – przy okazji – nieźle zarobić. Póki co, organizatorzy takich widowisk zakładają swoim zawodnikom rękawice, aby sprzedać „flekowanie” jako sport. Być może za dwadzieścia lat ktoś wyrzuci rękawice na śmietnik i założy kastety ogłaszając, że takie jest „zapotrzebowanie społeczne”.
Gra na najniższych instynktach publiczności jest znana od czasów rzymskich, jednak przez cały wiek XX obowiązywały w sporcie rozsądne reguły. Trudno więc uwierzyć, że w wieku XXI urodzili się nowi ludzie z zapotrzebowaniem na mocniejsze wrażenia. Po prostu sztucznie podkręca się atmosferę sprzyjającą wprowadzaniu drastycznych form walki, nadaje się im pozory walki sportowej i ma się z tego określone profity.
Żeby wszystko było jasne, dodam na zakończenie, że nie kontestuję całego MMA jako sposobu weryfikacji sprawności. Mam natomiast zasadnicze zastrzeżenia do reguł, które w tym wypadku stanowią kompromitację sportów walki, czyniąc z nich zwykłą mordownię.
Mikołaj Zalewski