Zabić cherubinka
Jeszcze kilka lat temu był rozchwytywanym komikiem i kabareciarzem, teraz coraz częściej sięga po trudne, nierzadko ekstremalne role. W rozmowie z Marcinem Prokopem, pełnej mocnych, męskich wyznań, Maciej Stuhr mówi o swoim wizerunku, aktorskim świecie i niełatwej relacji z ojcem.
23.02.2012 | aktual.: 19.03.2013 11:35
Prokop: - Większość ludzi, patrząc na ciebie, widzi uśmiechniętego, żartobliwego cherubinka o twarzy wiecznego chłopca, którego kojarzy choćby z parodii Stanisława Sojki czy Gustawa Holoubka albo z roli w filmie "Chłopaki nie płaczą", po której zostałeś ulubieńcem dresiarzy. Przepraszam, ale kiedy ja na ciebie patrzę, to widzę raczej duszę psychopatycznego mordercy zamkniętą dla niepoznaki w niewinnej fizjonomii...
Stuhr: - O, zaczyna się ciekawie. Tym bardziej, że jest pan w mniejszości, postrzegającej mnie w ten sposób, do której zresztą sam się poniekąd zaliczam. Bycie wyłącznie wesołym cherubinkiem byłoby śmiertelnie nudne. O wiele bardziej podniecająca jest myśl, że ma się w sobie mrocznego pasażera, który siedzi schowany na tylnym siedzeniu.
(fot. Maxim)
Prokop: - Studiowałeś psychologię, a zostałeś aktorem. Studia i zawód wybrałeś z potrzeby zrozumienia, co siedzi w ludziach, czy bardziej - co siedzi w tobie, na tylnym siedzeniu?
Stuhr: - Może to dobra okazja, żebym wreszcie coś sprostował. Chociaż w innych wywiadach wiele razy wysilałem się, żeby dorobić do tych moich studiów jakąś ideologię, to prawda jest taka, że nie chodziło o nic więcej niż chęć w miarę przyjemnego i kreatywnego spędzenia pięciu lat na uczelni. Akurat w studium psychologii wprowadzono nowy system kursowy, gdzie można było ułożyć indywidualny program z interesujących cię puzzli – trochę religioznawstwa, trochę filozofii, trochę historii. To poszedłem. Nie powodowała mną chęć wypłynięcia na jakąś nieprawdopodobną, humanistyczną głębię, by badać kondycję człowieka. Przykro mi, jeśli pana rozczarowałem.
Prokop: - Mówisz o tym trochę lekceważąco, ale faktem jest, że od pewnego czasu wyraźnie grawitujesz od sytuacji lekkich, łatwych i przyjemnych, typu kabaret i bawiące gawiedź komedie, w kierunku rzeczy aktorsko wyczerpujących, stresujących, niewygodnych oraz finansowo wątpliwych, jak teatr Krzysztofa Warlikowskiego. Po co ci to, skoro mógłbyś bardzo wygodnie i dostatnio żyć z opowiadania dowcipów na scenie, jak – nie przymierzając - Czarek Pazura?
Stuhr: - To prawdopodobnie największa zasługa ojca w kształtowaniu mojego podejścia do zawodu. Patrząc na jego aktorskie życie, cały czas zastanawiam się, gdzie chcę być w jego wieku albo za 10 lat. Jeśli spojrzy się na każdą propozycję, którą się dostaje, przez pryzmat takiego celu, to od razu wszystko zaczyna się inaczej porządkować. Przykład? Na moim biurku leżał scenariusz "Wyjazdu integracyjnego", który - jak się później okazało - w recenzjach krytyków nie wzbił się ponad poziom jednej gwiazdki, ale poszło na niego ponad milion ludzi. Mimo że finansowo byłoby to dla mnie bardzo opłacalne, nie zdecydowałem się, bo czułem, że przez taką niekonsekwencję wyboru przestałbym być panem rzeczywistości, którą od paru lat staram się dla siebie kreować.
Prokop: - Jaka to rzeczywistość?
Stuhr: - Kolejny przykład. Niedawno zadebiutowałem jako, użyję dużego słowa, reżyser w telewizyjnym spektaklu "Smuteczek", osnutym wokół piosenek Kabaretu Starszych Panów. Kiedy się do tego zabrałem, parę osób pokiwało z uznaniem głowami i rzekło: "No tak, kto inny miałby robić Przyborę, jak nie Stuhr". To był dla mnie wielki komplement. 10 lat temu, kiedy grałem w filmach typu "Fuks" i "Poranek kojota", nie do pomyślenia. Żeby dojść do tego miejsca, musiałem się nauczyć dokonywania wyborów.
Prokop: - Mam wrażenie, że twoje zawodowe wybory są wypadkową dwóch przeciwstawnych wektorów - chęci uprawiania sztuki oraz chęci zarabiania kasy. Stąd z jednej strony ultrakomercyjne produkcje typu "Listy do M", które zobaczyło już ponad 2,5 miliona ludzi, i występowanie jako konferansjer na firmowych bankietach, a z drugiej - offowy teatr.
Stuhr: - Szybko zrozumiałem, że w naszym kraju na luksus poważnego uprawiania zawodu aktora można sobie pozwolić wyłącznie wtedy, kiedy nie ma się przymusu, by myśleć przy tym o pieniądzach. Dopiero jak masz z czego zapłacić rachunki i zabezpieczyć rodzinę, możesz zacząć myśleć o sztuce. Dla mnie tak to działa. Ale i tak cała mądrość sprowadza się do jednego zdania, które w spektaklu "Anioły w Ameryce" wypowiada do mnie bohater grany przez Andrzeja Chyrę: "Słuchaj, Joe, jeżeli ktoś do czegoś doszedł na tym świecie, to tylko dlatego, że ktoś starszy, mający władzę, sobie tego życzył". Trochę straszne, ale prawdziwe.
Prokop: - Jak to się objawia w twoim świecie?
Stuhr: - Choćby tak, że jedna pani z drugą panią, uchodzące za aktorki, ale nieumiejące poprawnie się wysłowić po polsku, od lat mają się świetnie, brylując na okładkach magazynów oraz w telewizjach porannych, popołudniowych i kolacyjnych. A wszystko tylko dlatego, że mają fajny biust, który podoba się w kręgach trzymających władzę. To oczywiście tylko jedna z możliwych interpretacji wspomnianego cytatu.
Prokop: - Masz jako aktor jakieś lęki? Jakiej sytuacji najbardziej się obawiasz? Że zapomnisz tekstu na scenie? Że telefon z propozycjami przestanie dzwonić?
Stuhr: - Że kiedyś pod swoim nazwiskiem przeczytam komentarz, który często widuję pod nazwiskami różnych moich kolegów, że na ich widok publiczności chce się już... rzygać z przejedzenia. To jest, niestety, dramat bycia wziętym aktorem. Kiedy wchodzisz na podium, nagle cały świat chce, żebyś grał wszystko, teraz, natychmiast. Jak zaczniesz odmawiać, nigdy nie masz pewności, czy za rok telefon nadal będzie dzwonił. A jak pan wsiądzie na ten diabelski młyn, bo stwierdzi, że trzeba za wszelką cenę korzystać, to za parę sezonów publiczność pana strawi i wydali. Nie ma idealnego rozwiązania. Staram się tym jednak jakoś sterować. Na przykład przez wiele lat prowadziłem każdą edycję gali Orłów, czyli Polskich Nagród Filmowych. Jestem zrośnięty z tą imprezą. Ale od jakiegoś czasu wprowadziłem zasadę, że owszem, poprowadzę, ale co dwa lata. Żeby się nie wymydlić. Tę zasadę stosuję też w filmach. Komedia romantyczna? OK, byle możliwie dobra i nie za często.
Prokop: - Udała ci się cholernie trudna sztuka. Zdarza ci się uprawiać podejrzane sceniczne chałtury na zamkniętych imprezach. Występowałeś w bardzo ryzykownych produkcjach typu "Poranek kojota", gdzie jest między innymi scena, w której mowa o onanizowaniu się do jogurtu...
Stuhr: - Tak, tata nie był z niej szczególnie dumny.
Prokop: - No właśnie, a do tego wszystkiego od zawsze musiałeś zmagać się z cieniem wielkiego ojca. To zestaw dość potężnych garbów. Tymczasem udało ci się je wszystkie zrzucić. Ceniony krytyk teatralny w poważnej gazecie napisał ostatnio o tobie: "Jeden z najważniejszych aktorów swojego pokolenia". Kiedy myślisz o tym wszystkim, mówisz sobie w duchu: "Uff, udało się, dałem radę, osiągnąłem sukces"?
Stuhr: - Raczej zaczynam rozumieć to, co wiele razy słyszałem od starszych aktorów, że trema rośnie z każdym rokiem. Że sukces jest w tym zawodzie czymś nietrwałym, bo jesteś tak dobry, jak twój ostatni spektakl. Pojawiają się pytania i lęki, jak teraz przeskoczyć siebie, co zrobić, żeby nie rozczarować publiki? Kiedy wdrapuje się pan na szczyt, to jest paradoksalnie łatwiej, niż kiedy już pan na nim stoi i spogląda w dół.
Prokop: - Co jakiś czas zwracasz się do mnie per "pan", mimo że już parę lat temu przeszliśmy przecież na "ty". Mam jakoś za tobą nadążać i też mówić do ciebie "panie Macieju"?
Stuhr: - Lubię formę "pan" i nie stosuję jej grzecznościowo, tylko dlatego, że jest w niej jakiś "szarm", jakaś elegancja, a nawet kokieteria, która wydaje mi się bardzo krakowska. Rozmawiając z panem Marcinem Świetlickim, którego szalenie cenię, nigdy nie ośmieliłem się na użycie formy "ty", mimo że znamy się od wielu lat i wypiliśmy razem parę kieliszków herbaty.
Prokop: - Kto ma mocniejszą głowę?
Stuhr: - Pan Świetlicki ma, zdaje się, większą wprawę. Ale próbuję go gonić. No bo przecież: "Dopóki ciebie, ciebie nam pić. / Póty jak w niebie, w niebie nam żyć. / Herbatko!".
Prokop: - Brakuje ci Krakowa w Warszawie, odkąd tu mieszkasz?
Stuhr: - Broń Boże. Jak ktoś chce Krakowa, to musi tam pojechać, i już. To są inne miasta. Nieporównywalne. Zaletą Warszawy jest niespotykana wręcz w skali światowej energia ludzka, olbrzymi imperatyw do działania. Zwracają na to uwagę nawet cudzoziemcy, którzy tutaj trafili. Nie jestem krakowskim fetyszystą, jeśli o to pytałeś.
Prokop: - Na czym polega specyfika współpracy z taką postacią jak Krzysztof Warlikowski, otoczoną kultem w świecie teatru? Dlaczego najczęściej mówi się o nim, używając takich kategorii, jakie pasowałyby do guru jakiejś sekty, typu "całkowite oddanie", "nasz wielki mistrz" albo "teatr totalny"? Osobiście śmieszy mnie przedstawiania teatru jako czegoś większego od życia, bo przecież ostatecznie chodzi w nim jedynie o mniej lub bardziej inteligentną rozrywkę, a nie o sprawy życia i śmierci.
Stuhr: - Rzeczywiście, czasami można odnieść wrażenie, że Krzysztof jest połączeniem kosmity i Jezusa, zwłaszcza kiedy czyta się opinie recenzentów, którzy nie rozumieją spektaklu, na którym byli, a muszą coś mądrego napisać. Nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Moje podejście do teatru Warlikowskiego jest takie, że można go odbierać na dwóch poziomach. Z jednej strony tropić w nim te wszystkie kulturowe nawiązania i smaczki, którymi Krzysztof, jako wielki erudyta, sprawnie żongluje. A z drugiej skupić się wyłącznie na odbiorze treści, emocji, historii, które są bliskie każdemu widzowi, nawet takiemu, który nigdy nie był w teatrze. W tym sensie nasze spektakle są znacznie bardziej komunikatywne niż koturnowe przedstawienia tak zwanego klasycznego teatru, w których aktorzy paradują po scenie w kryzach i wygłaszają wiersze z XVIII w. sztucznie zmienionym, ładnym głosem. Z ich perspektywy pewnie rzeczywiście przypominamy dziwną, wywrotową sektę. Ale w teatrze Krzyśka nie ma żadnych nadprzyrodzonych
czarów. Nasze oddanie wobec niego wynika z prostego faktu - nie ma w tej chwili w Polsce drugiego takiego reżysera. Co więcej, podobnie jak ty, uważamy, że życie jest ważniejsze od teatru, a nie na odwrót. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to ja się go boję, bo to znaczy, że jest poważnie nawiedzony.
Prokop: - Powiedziałeś kiedyś, że rolę w "Końcu" Warlikowskiego mocno odchorowałeś. Co konkretnie miałeś na myśli?
Stuhr: - Otarłem się o depresję. Po prostu na pewien czas przestało mnie cieszyć życie. Spektakl miał w tym zasadniczy udział. Niestety, ten zawód, mimo całego mojego dystansu do niego, chwilami sporo kosztuje.
Prokop: - W nowym filmie Władysława Pasikowskiego zagrasz rolnika. Trudno jest się wcielić w postać, która jest od ciebie odległa o lata świetlne? W jaki sposób wymyśla się, jak wiarygodnie zagrać rolnika?
Stuhr: - Wiesz, aktorstwo, jeśli w ogóle jest sztuką, to sztuką wyobraźni. No bo przecież jeślibym nawet kupił 10 hektarów ziemi rolniczej i przez 5 lat próbował wycisnąć z niej kwintale, to czy naprawdę zagrałbym lepiej w tym filmie? Nie sądzę.
Prokop: - Od bardzo dawna w polskim kinie w kółko brylują te same nazwiska: Adamczyk, Karolak, Kot, Szyc... Stuhr. Rzadko pojawia się ktoś nowy, interesujący. A przecież co roku uczelnie filmowe i teatralne opuszcza kilkuset absolwentów. To co się z nimi dzieje? Nie ma wśród nich nikogo zdolnego? A może to wy, stare wygi, blokujecie im dostęp do zawodu?
Stuhr: - Oczywiście jest mi bardzo niezręcznie się o tym wypowiadać, bo jestem jedną ze stron, ale myślę, że powody są generalnie dwa. Po pierwsze, faktycznie producent, angażując aktora nieznanego, sporo ryzykuje, no bo umówmy się: kiedy ostatnio widział pan film z "no name'ami"? Ale jest też druga strona medalu. Mam kilku przyjaciół reżyserów, którzy faktycznie chcą zatrudnić nowe twarze. I okazuje się, że nie ma w czym tak znowu przebierać. Zwłaszcza w polskich warunkach, gdzie pracuje się szybko, nie ma czasu na przygotowania. Potrzeba aktora, który wejdzie na plan i w trzy minuty ogarnie nową sytuację, nie tylko na castingu, ale i później, na planie, no i oczywiście będzie dobry i skuteczny. A jaki aktor taki będzie? Właściwie tylko taki, który dużo gra i jest wygimnastykowany, nie zeżrą go nerwy. I kółko powoli się zamyka.
Prokop: - No tak, debiutant po szkole aktorskiej raczej tego nie udźwignie.
Stuhr: - Krzysiek Warlikowski nie cierpi młodych aktorów. Jest wobec nich bezradny, bo nie ma na czym i z czego budować. Cholernie trudno jest być dobrym aktorem w wieku dwudziestu paru lat, kiedy się jeszcze niczego nie przeżyło, kiedy rzeczywistość jeszcze cię nie przeczołgała. W takim wieku aktorstwo polega głównie na błędnym wyobrażaniu sobie, co to znaczy uprawiać ten zawód. Trochę jak w pradawnych podręcznikach aktorstwa, gdzie szczegółowo opisywano, jak grać konkretne emocje. Na przykład jeśli gra się strach, to trzeba lekko odwrócić głowę i osłonić się ręką, a następnie otworzyć usta i przesłonić je prawą dłonią. Dziś niewiele się zmieniło. Wystarczy wejść do dowolnej szkoły teatralnej i przejść się korytarzem, żeby zobaczyć legion ludzi niemal identycznie wyglądających, myślących i mówiących, którym aktorstwo kojarzy się z deklamowaniem poezji na scenie. Tak zwany typ "aktor-traktor".
Prokop: - Powiedziałeś kiedyś, że zawsze byłeś podatny na autorytety. Dzisiaj jest nim Warlikowski. A jakie były te wcześniejsze, najważniejsze?
Stuhr: - Pamiętam swojego pierwszego profesora od fortepianu. Więcej czasu przegadaliśmy o życiu, dziewczynach i samochodach, niż poświęciliśmy klawiaturze. Miałem wtedy jakieś 14 lat. Te rozmowy w jakimś sensie otworzyły mi furtkę do dorosłego życia. Pamiętam też, jak do naszego domu przyjeżdżał Krzysztof Kieślowski, a ja siedziałem z boku i w milczeniu przysłuchiwałem się jego fascynującym, kosmicznym rozmowom z moim ojcem, myśląc w duchu, że chciałbym kiedyś stać się kimś takim jak oni - celnie, jasno, mądrze widzącym i puentującym rzeczywistość.
Prokop: - Nie chcę się bawić we Freuda, ale własnego ojca nie wymieniłeś wśród autorytetów na pierwszym miejscu.
Stuhr: - Oj, temat ojca już tyle razy przewałkowałem, że mówienie o nim w tym kontekście wydaje mi się zbyt oczywiste i strasznie banalne. Jasne, że ojciec był autorytetem. Ale był też osobą, o której zdarzało mi się myśleć, że w przyszłości, w niektórych kwestiach, chciałbym być inny niż on.
Prokop: - Na przykład?
Stuhr: - Na przykład poświęcać więcej czasu rodzinie. Być bardziej obecnym. Mieć mniejszego świra na punkcie pedantycznego porządku...
Prokop: - Jako aktorzy bardzo się różnicie, a jednak postać Wielkiego Papy wciąż pojawia się w kontekście twojej kariery. Jak reagujesz na porównania do pana Jerzego?
Stuhr: - Wydaje mi się, trochę nieskromnie, że osiągnąłem taki poziom indywidualnego sukcesu, że porównania aktorskie mogę znosić bez złych emocji. Wciąż mam jednak lekką szajbę na punkcie zarzutów o nepotyzm, że coś osiągnąłem, bo tata mi to załatwił. Takie głosy pojawiają się dziś bardzo rzadko, ale kiedyś gotów byłem zabić, słysząc coś takiego.
Prokop: - Twój ojciec walczy z rakiem. Ta choroba to była nagła sytuacja, zaskoczenie?
Stuhr: - Były wcześniej niepokojące objawy, ale tak jednoznaczna diagnoza była szokiem.
Prokop: - Jak ta wiadomość wpłynęła na waszą rodzinę? Załamanie czy mobilizacja?
Stuhr: - Raczej to drugie. To jest moment, o którym trudno mi mówić. Na pewno dla nas wszystkich jest to chwila wielkiej rodzinnej próby. Sprawdzenia, czy to, co myśleliśmy o nas, o naszych relacjach, jest autentyczne. A jakie będą wnioski? Jeszcze nie wiem.
Prokop: - Jak się teraz czuje tata?
Stuhr: - Walczy. Długa droga przed nim. Przed nami.
Rozmawiał Marcin Prokop