HistoriaAkcja Hiacynt - jak władze PRL polowały na gejów

Akcja Hiacynt - jak władze PRL polowały na gejów

"Wiktymolodzy wychodzą z założenia, iż niektóre osoby odznaczają się zwiększoną podatnością na to, by stać się ofiarą przestępstwa. Homoseksualiści z pewnością należą do takich właśnie osób" - pisał w 1986 roku milicyjny tygodnik "W służbie narodu". Kilka miesięcy wcześniej resort generała Kiszczaka rozpoczął akcję "Hiacynt". Jej efektem było blisko 11 tysięcy "różowych kartotek" zawierających akta gejów i lesbijek, które podobno do dziś skrywają archiwa IPN.

Akcja Hiacynt - jak władze PRL polowały na gejów
Źródło zdjęć: © Eastnews

10.07.2013 | aktual.: 11.07.2013 16:00

Homoseksualizm był bardzo niezręcznym tematem dla władz PRL. Oficjalnie w państwie "robotników i chłopów" nie było miejsca na odmienności, ale jednocześnie w Polsce obowiązywały bardzo liberalne zasady prawne - już w 1932 roku z Kodeksu karnego wykreślono karanie osób obcujących z przedstawicielami własnej płci, a komuniści nie zmienili tych zapisów. Jednak nie oznacza to, że geje byli dobrze traktowani. Zwykle nazywano ich "pedałami" (określenie pochodzi jeszcze sprzed II wojny światowej)
lub "ciotami". Popularne były też przydomki "lewy" albo "ciepły brat". Ten drugi znalazł się nawet w tytule głośnej sztuki z lat 80., której autorem był Ryszard Marek Groński.

Homoseksualne wątki rzadko pojawiały się w ówczesnych mediach. Gejów przedstawiano zwykle jako groteskowe i lekko obleśne postacie. Przykłady? Odgrywany przez Bohdana Łazukę tancerz z filmu "Motylem jestem, czyli romans 40-latka" albo pan Czesio z "Kabareciku" Olgi Lipińskiej.

Atak na pisarza

Władze PRL uważnie infiltrowały środowiska gejowskie. Już pod koniec lat 50. Służba Bezpieczeństwa zaczęła gromadzić teczki mężczyzn podejrzewanych o homoseksualne skłonności. W następnych latach milicja prowadziła intensywną lustrację miejsc, w których spotykali się geje. Zwykle były to parki, kawiarnie czy miejskie szalety.

Największą aktywność środowisk homoseksualnych notowano w Warszawie. Panowie o odmiennej orientacji spotykali się głównie w okolicach kawiarni "Na Trakcie" i tzw. grzybka, czyli toalety na placu Trzech Krzyży. Właśnie tam czaiły się watahy milicyjnych wywiadowców . Ich raporty miały na celu znalezienie "haków" na obywateli, którzy później mogli stać się tajnymi informatorami.

Komuniści próbowali wykorzystywać wiedzę o homoseksualnych skłonnościach znanych osób. Najgłośniejsza była prowokacja wymierzona przeciwko znanemu pisarzowi Jerzemu Andrzejewskiemu. Gdy twórca "Popiołu i diamentu" zaangażował się w tworzenie Komitetu Obrony Robotników, SB rozesłała do wielu instytucji list ze sfałszowanym podpisem Andrzejewskiego, żądający legalizacji małżeństw homoseksualnych.

Próba kompromitacji pisarza okazała się klapą, ponieważ jego skłonności nie były tajemnicą dla środowiska literackiego, a czytelnicy nie uwierzyli propagandowemu przekazowi.

Zobacz: Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u * Geje za "żelazną kurtyną"*

Powiew wolności wywołany powstaniem "Solidarności", uaktywnił również środowiska homoseksualne. Ich problemy stały się tematem artykułów, m.in. słynnego reportażu Barbary Pietkiewicz "Gorzki fiolet", który w lutym 1981 r. opublikowała "Polityka". Tekst zaczynał się od zdania: "Co dwudziesty piąty mężczyzna odznacza się skłonnością, za którą prawo Mojżeszowe, tych co sypiają z sobą jak kobieta z mężczyzną nakazywało karać śmiercią".

Kilka miesięcy później działacze IGA (Międzynarodowe Stowarzyszenie Gejów) zdecydowali o wsparciu kolegów zza "żelaznej kurtyny". Organizowaniem ruchu homoseksualistów w Polsce zajął się mieszkający w Austrii emigrant Andrzej Selerowicz, który przez kilka lat wydawał "Biuletyn" - magazyn poświęcony problemom gejów i lesbijek w PRL. Kontakty środowiska "kochających inaczej" z Zachodem i próby stowarzyszania się zaczęły niepokoić służby specjalne. W gabinecie gen. Czesława Kiszczaka, potężnego szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych narodził się pomysł akcji, która miała dokładnie prześwietlić świat polskich gejów. Nadano jej kryptonim "Hiacynt".

* Tłok na korytarzu * Akcja rozpoczęła się przed świtem15 listopada 1985 r. Oficjalnie ogłoszonym powodem jej przeprowadzenia były - jak tłumaczył rzecznik Komendy Głównej MO - wysoka kryminogenność środowiska, szerząca się prostytucja oraz niebezpieczeństwo AIDS. Jednak zdaniem historyków chodziło przede wszystkim o zgromadzenie materiałów, które mogły posłużyć do szantażu homoseksualistów i uczynienia z nich tajnych współpracowników służb. "Funkcjonariusze zjawiali się w mieszkaniach ludzi znajdujących się na listach bezpieki i wprost z pościeli, bez nakazu aresztowania, zabierali ich do komend. Następnie grupy operacyjne wyruszyły w teren, aby w miejscach spotkań homoseksualistów przygotować zasadzki i wyłapać tych o mało męskim wyglądzie" - opisuje "Newsweek" w artykule "Akcja Hiacynt. Jak generał Kiszczak z gejami walczył".

Jedną z takich akcji relacjonował w 1986 r. milicyjny tygodnik "W służbie narodu". "Pojawiają się kolejni osobnicy. Młodsi, starsi, najróżniejszych profesji, wykształceni i prawie analfabeci. Nikt nie protestuje, nie oponuje, że to pomyłka, że to nie jego "branża". Późnym popołudniem dziesiątki patroli rusza znów na miasto. Tym razem miejscem penetracji są znane lokale gastronomiczne, jak kawiarnie "Alhambra" i "Antyczna", restauracja "Ambasador". Skontrolowane zostają też dworce, szczególnie Centralny, gdzie zbiera się "ich" najwięcej.

Zobacz: Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u Znów tłoczno na korytarzu. I znów nikt nie tłumaczy, że znalazł się tu przez pomyłkę. Spokojnie wszyscy czekają na swoją kolejkę, bez szemrania poddają się rutynowym czynnościom. Zdają sobie sprawę, że po kilku godzinach wyjdą stąd nie rzadko uzyskawszy kilka nowych adresów od zapoznanych w korytarzu" - opisywał dziennikarz gazety.

Technika aktów płciowych

Choć jednym z oficjalnych powodów akcji była obawa przed epidemią AIDS, nikt z zatrzymanych nie przeszedł testów na obecność wirusa HIV. Nie informowano ich o niebezpieczeństwie, nie zainicjowano żadnych działań profilaktycznych.

- Przede wszystkim pytano o nazwiska, nazwiska, nazwiska - to głównie interesowało funkcjonariuszy SB. A także o stosowane techniki aktów płciowych. O ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego. Tymi pytaniami deptano najintymniejszą sferę człowieka. Już samo zadanie takiego pytania poniżało i upokarzało - wspominał w miesięczniku "Inaczej" jeden z przesłuchiwanych - Waldemar Zboralski.

- W szkołach, uczelniach, zakładach pracy pojawili się wtedy funkcjonariusze MO, wyłapywali wszystkich, którzy podejrzani byli o kontakty homoseksualne. (...) Milicjanci wieźli ich na komisariat, gdzie zakładano im kartoteki, robiono odciski palców i wreszcie, w czasie przesłuchań, namawiano do współpracy. Odbywało się to na zasadzie szantażu: Jeśli nie będziesz współpracował, to my powiemy rodzinie... - relacjonował Grzegorz Okrent, były przewodniczący Stowarzyszenia Lambda.

Każdemu z zatrzymanych zakładano "Kartę homoseksualisty", zawierającą informacje z życia zawodowego i prywatnego.

* Różowe kartoteki * - Nie ma żadnych operacji skierowanych wobec środowiska homoseksualistów. Nikt nie jest zatrzymywany z powodu homoseksualizmu - twierdził podczas jednej ze słynnych konferencji prasowych rzecznik rządu Jerzy Urban. Jednak akcja "Hiacynt" budziła niesmak nawet w liberalnej części aparatu partyjnego. W "Polityce" ukazał się artykuł "Jesteśmy inni". Jego autor Krzysztof T. Darski (pod pseudonimem ukrywał się Dariusz Prorok) domagał się tolerancji i pozwolenia, by geje mogli się zrzeszać w legalnych stowarzyszeniach.

Jednak akcja była prowadzona niemal do końca PRL. Jeszcze na początku 1988 r. gen. Kiszczak w rozmowie z profesorem Mikołajem Kozakiewiczem przyznał, że milicja ma tak zwane "różowe kartoteki", ale zastrzegł, że dotyczą one tylko osób zamieszanych w sprawy kryminalne. Dokumenty z akcji "Hiacynt" wciąż spoczywają w archiwach IPN. Kilka lat temu Kampania Przeciw Homofobii domagała się zniszczenia 11 tys. akt gejów i lesbijek. Prezes KPH tłumaczył, że dokumenty te nie są już dziś nikomu potrzebne, a mogą posłużyć do szantażu. Jednak - zdaniem IPN - zlikwidowanie dokumentów jest niemożliwe, gdyż nie zezwala na to prawo.

Rafał Natorski /PFi, facet.wp.pl

Źródło artykułu:WP Facet
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (134)