"Anoda" był legendą.Ubecy twierdzili, że skoczył z czwartego piętra
Gdy odszedł z tego świata, miał zaledwie 25 lat. Nie dane mu było, tak jak marzył, pracować i żyć dla Polski. Ten żołnierz Szarych Szeregów i Armii Krajowej oraz utalentowany student architektury zakończył swoje życie na chodniku przed siedzibą komunistycznej bezpieki przy ulicy Koszykowej w Warszawie. W trakcie brutalnego przesłuchania funkcjonariusze UB wyrzucili go z okna IV piętra budynku, pozorując samobójstwo.
09.01.2017 | aktual.: 09.01.2017 14:07
7 stycznia 1949 roku zginął Jan Rodowicz „Anoda”, legendarny uczestnik akcji pod Arsenałem, w trakcie której z rąk Gestapo odbito Jana Bytnara „Rudego”.
Był: inteligentny, wszechstronnie uzdolniony, odważny i o nienagannych manierach. Jeśli do tego dodać walory zewnętrze (szczupły, wysoki przystojny blondyn), trudno się dziwić, że kobiety za nim szalały. Kolegów ujmował żywiołowością i humorem.
„Dobrze, że ta wojna się kończy. Nareszcie zabierzemy się do uczciwej roboty, bo czasem łatwiej walczyć niż normalnie pracować i żyć” - mówił w 1945 roku towarzyszom broni.
Bohater podziemnego harcerstwa
Pochodził z dobrej, patriotycznej rodziny. Był synem Kazimierza Rodowicza, profesora Politechniki Warszawskiej, i Zofii Bortnowskiej, siostry generała Władysława Bortnowskiego.
Przez całe życie związany był z harcerstwem. Do 23 Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego przystąpił jeszcze w szkole podstawowej. To tu poznał swoich przyszłych towarzyszy walki: Tadeusza Zawadzkiego, Aleksego Dawidowskiego i Jana Bytnara.
Po wybuchu wojny znalazł się z nimi w konspiracyjnym ZHP – Szarych Szeregach. Dał tu się poznać jako odważny uczestnik szeregu akcji bojowych. Poza akcją pod Arsenałem, Rodowicz uczestniczył m.in. w: opanowaniu wagonu przewożącego więźniów z obozu koncentracyjnego na Majdanku do Auschwitz, zajęciu magazynów fabryki broni na Pradze, ataku na posterunek Grenzschutzu w Sieczychach, ataku na posterunek żandarmerii niemieckiej na szosie powsińskiej, wysadzeniu przepustu kolejowego pod Rogoźnem oraz ostrzelaniu i obrzuceniu granatami niemieckich pojazdów wojskowych na szosie Warszawa-Góra Kalwaria. „Anoda” wziął także udział w powstaniu warszawskim. Za bohaterstwo otrzymał Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari V klasy.
W trakcie walk został ciężko ranny – w lewe ramię i łopatkę. W nocy z 17 na 18 września 1944 roku ewakuowano go na Pragę. Wkrótce potem trafił do szpitala w Otwocku.
Po kilkumiesięcznym leczeniu i rekonwalescencji udał się do rodziny w Milanówku. Był początek roku 1945. Jan Rodowicz zaangażował się w działalność antykomunistyczną. Prowadził akcje propagandowe oraz wywiadowcze – rozpoznając urzędy bezpieczeństwa publicznego oraz więzienia, w których więzieni byli żołnierze podziemia.
Chciał normalnie żyć
We wrześniu 1945 r. po apelu płk. Mazurkiewicza ujawnił się przed Komisją Likwidacyjną AK Okręgu Centralnego, z którą później przez pewien czas współpracował. W tym okresie zajmował się spisywaniem list poległych i zaginionych żołnierzy Batalionu "Zośka" i współtworzył "Archiwum Baonu Zośka". Rozpoczął również studia na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej, a w 1947 roku przeniósł się na Wydział Architektury.
Na studiach, podobnie jak wcześniej w podziemiu, był duszą towarzystwa. Rekompensował sobie czas okupacyjnej ascezy. Na jego ostatnie imieniny, w 1948 roku, przyszło ponad siedemdziesięciu gości.
„Układali plany, snuli marzenia, nareszcie tańczyli [w trakcie wojny „Anoda” ślubował, że zatańczy dopiero po jej zakończeniu]. Myślałam, że jednak jestem bardzo szczęśliwą matką – los ocalił dla mnie chociaż jedno dziecko, a przecież spotykałam matki, którym poginęli wszyscy – wspominała Zofia Rodowicz, matka „Anody”.
Trafił do katowni w samą Wigilię
Krótko jej jednak dane było cieszyć się z ocalałego dziecka. Jeszcze tego samego roku Jan Rodowicz został zatrzymany przez funkcjonariuszy UB. Aresztowano go w samą Wigilię, 24 grudnia. Pani Zofia zdążyła jeszcze tylko wsunąć mu do kieszeni opłatek. Już nigdy nie zobaczyła syna żywego.
„Anoda” został poddany brutalnemu śledztwu. Przez prawie dwa tygodnie katowano go w warszawskiej siedzibie UB przy ulicy Koszykowej. Zginął tu 7 stycznia 1949 roku. Oficjalnie – popełnił samobójstwo, skacząc z okna. Nieoficjalnie – został niego wypchnięty przez funkcjonariuszy komunistycznej bezpieki.
Zwłoki "Anody" ubecy przywieźli do Szpitala Przemienienia Pańskiego w Warszawie. Powiedzieli lekarzom, że wyskoczył z okna.Trumna była zabita gwoździami, zakazano jej otwierania. Ale oczywiście pracownicy Zakładu Medycyny Sądowej nie posłuchali. Mało tego. W nocy profesor Wiktor Grzywo-Dąbrowski przeprowadził sekcję zwłok. Znaleziono ciężkie wielokrotne złamania, inaczej mówiąc - pogruchotane były wszystkie niemal kości. Towarzyszyło temu rozerwanie i zmiażdżenie prawie wszystkich trzewi jamy brzusznej i klatki piersiowej oraz rozległe urazowe wylewy krwawe w powłokach, jamach ciała, mięśniach. Wszystko dowodziło, że powstały za życia. Nie znaleziono natomiast jakiejkolwiek rany postrzałowej. Wyjątkowa ciężkość i rozległość obrażeń wykluczały możliwość powstania ich przy upadku z okna. Możliwe było tylko ciężkie pobicie "Anody". Takie obrażenia mogły powstać na przykład przez wskakiwanie na "Anodę" całym ciężarem ciała sprawców, którzy, być może, nosili wojskowe buty.
O śmierci Jana Rodowicza rodzina bohatera została powiadomiona dopiero 1 marca. Najbliżsi, dzięki grabarzowi, dowiedzieli się o miejscu spoczynku „Anody” (został pochowany jako NN). 16 marca 1949 roku ciało „Anody” spoczęło w rodzinnym grobie na Starych Powązkach. Symboliczny grób Jana Rodowicza znajduje się też w kwaterze na Łączce.