Trwa ładowanie...
22-10-2009 11:19

Cały ten cyrk

Cały ten cyrkŹródło: AKPA
dc33qpz
dc33qpz

Z Tomaszem Kotem o kulcie aktora, mrocznej pantomimie i „owcu” rozmawia Ewa Sułek

Pana debiut teatralny w Legnicy to pierwsze zawodowe spotkanie z teatrem. A jakie było amatorskie? Czy jako dziecko myślał Pan o tym, żeby związać swoje życie z teatrem? Parodiował pan, naśladował, prześladował i zamęczał rodzinę swoimi występami?

Miałem taką tendencję, ale wydaje mi się, że cechuje ona wszystkie dzieci. Nie łączyłem zamiłowania do popisów z moim przyszłym zawodem aż do drugiej klasy liceum. Nawet gdy już zacząłem występować w amatorskich przedstawieniach, nie podchodziłem do tego zupełnie na poważnie. Teatr był dla mnie czymś nowym, ciekawym. Był odkrywaniem tajemniczego świata, ale także sposobem na przełamywanie nieśmiałości. Dopiero po dłuższym czasie, kiedy zaczęły się wyjazdy po kraju z teatrem amatorskim, spotkania z ciekawymi ludźmi, konfrontacje, pojawiła się w mojej głowie pierwszy raz myśl, aby związać mój los z aktorstwem.

Miał Pan parcie na sławę, pieniądze, prestiż?

Nie. Wydaje mi się, że kilkanaście lat temu nie było jeszcze tabloidów, nie było otaczających nas z każdej strony mediów oraz tak intensywnego przepływu informacji. Poza tym ja chyba nie mam w sobie takich predyspozycji. Aktorstwo było i jest dla mnie wielką i wciąż nie odkrytą przygodą. Najważniejsze było to, żeby zobaczyć, co jest w środku – za kulisą, za kurtyną. To wciąż jest dla mnie fascynujące - odkrywanie świata sztuki za każdym razem jest inne. Wciąż chce się więcej. Jako licealista, który chce zdawać do szkoły teatralnej, nie myślałem o tym, że kiedyś wydłubię sobie łóżko z kokosa, tylko przede wszystkim chciałem się dostać do szkoły teatralnej. A tam trzeba pokonać tysiąc kandydatów i ma się 20 minut, żeby przekonać do siebie komisję. To jest problem, którym się wówczas żyje. Nie myśli się o tym, co będzie później, bo sam egzamin do szkoły aktorskiej wydaje się granicą nie do przeskoczenia.

Jak wyglądał Pana egzamin do szkoły teatralnej w Krakowie?

Było ciężko! Obowiązywała wówczas jeszcze stara formuła. Egzamin miał kilka etapów i w sumie ciągnął się przez dwa czy nawet trzy tygodnie. Miałem problem, bo nie umiałem tańczyć i to mnie bardzo stresowało. Okazało się też, że nie przygotowałem wiersza współczesnego, który też był potrzebny na egzamin. Dowiedziałem się o tym w pociągu, w którym wciąż spotykałem ludzi, którzy też jechali na egzamin do Krakowa. Pociąg pełen był ludzi czytających „Pana Tadeusza” – nie było raczej wątpliwości, że nie czytają tego dla własnej przyjemności. Uświadomili mi, że na egzamin trzeba przygotować także wiersz współczesny. Wpisałem więc w papierach: „Mamo, mamo”, autor nieznany. Zacytuję: „Mamo, mamo, cóż ci dam, Jedno serce, które mam, A w tym sercu róży kwiat, Mamo, mamo, żyj sto lat!”

dc33qpz

Rzeczywiście wiersz współczesny - poezja prosta, ale jednak jaka w niej głębia, prawda, uczucie! Jak skończyła się przygoda z tym utworem?

Miałem cichą nadzieję, że nikt mnie o niego nie zapyta. Jednak okazało się to tak intrygujące, że stało się wręcz odwrotnie i deklamowałem go na każdym kolejnym etapie. Myślałem, że komisja przepuszcza mnie jedynie dlatego, że stanowię osobliwą atrakcję lokalną. Można się było pośmiać i odetchnąć od tych wszystkich ciężkich utworów, których interpretacje z reguły serwują zdający na wydział aktorski. Najczęściej pojawia się wojna i holocaust. A obok tego pojawiałem się ja.

I pańskie „Mamo, mamo”.

...które bałem się, że zostanie odebrane jako lekceważenie. Jednak udało się i zacząłem studia w Krakowie. Kraków uchodzi za miasto kultury i sztuki, miasto z tradycjami, miasto magiczne.

Kraków rzeczywiście pochłonął mnie i wessał. Jest to wspaniałe miasto dla studentów i generalnie dla młodych. Jednak moje priorytety widocznie są inne albo mam dziwacznie poukładane w głowie, bo postanowiłem przenieść się do Warszawy. I to była dla mnie ulga, nareszcie wziąłem oddech. Bo Kraków, który mnie na początku zachwycił, ostatecznie mi obrzydł.

Pojechał Pan do Warszawy za pracą?

Jeśli chodzi o pracę, to muszę powiedzieć, że prześladował mnie straszny pech.

dc33qpz

Myślę, że nie jeden aktor chciałby być takim pechowcem jak Pan!

Naprawdę miałem pecha. Kilka razy pojawiał się jakiś projekt filmowy, który miał być realizowany i wszystko było dopięte prawie na ostatni guzik. Wtedy wciąż coś się waliło. Żyłem w przeświadczeniu, że sfera filmowa nie jest dla mnie. Grałem dużo w teatrze, więc pogodziłem się z moim zawodem, jako aktora teatralnego. Tym bardziej, że dla mieszkającego w Krakowie studenta, a potem świeżego absolwenta każdy wyjazd do Warszawy na castingi czy zdjęcia próbne był kosztowny. Kiedy pojawiła się możliwość zagrania Riedla w „Skazanym na bluesa”, za co do dziś jestem wdzięczny Janowi Kidawie-Błońskiemu, bardzo się ucieszyłem. Reżyser postawił na nieznanego aktora, który nigdy w życiu nigdzie nie zagrał i chwała mu za to! Jednak po pierwszym dniu zdjęciowym powiedzieli nam: do widzenia. Zawirowania finansowe uniemożliwiły dalszą pracę nad filmem. Wtedy stwierdziłem już na pewno, że jestem pechowcem. Wówczas pojawiła się propozycja zagrania w serialu „Camera Cafe”. Przyjąłem ją i pojechałem do Warszawy. Znajoma pomogła
mi wynająć mieszkanie na trzy miesiące, bo miałem zostać tylko na ten jeden projekt, a potem wracać do Krakowa. Jednak zostałem na stałe. Dzieje się tu tyle ciekawych rzeczy, że nie chciałem już stąd wyjechać.

Dlaczego tak Panu zależało, żeby pojawić się na wielkim ekranie? Parcie na szkło?

Myślę, że naprawdę nie o to chodzi. Sądzę, że każdy aktor, niezależnie od tego, jak wziętym jest aktorem teatralnym, zawsze będzie pod wrażeniem tego, co robią mężczyźni w filmach takich jak „Ojciec chrzestny”. Każdy marzy, żeby też zagrać w filmie, uczestniczyć w tym magicznym świecie. Poza tym kamera jest dla aktorów - miejsce aktora jest tak samo na scenie, jak i przed kamerą. Pan woli Pan stać na scenie czy przed kamerą?

To zależy od częstotliwości i natężenia. Podczas intensywnego dnia zdjęciowego tęsknię za spokojem i skupieniem, które towarzyszy grze w teatrze. Z kolei w teatrze nie ma możliwości cofnięcia się i zaczęcia wszystkiego od początku. To daje sporą dawkę adrenaliny – dużo większą niż podczas zdjęć.

dc33qpz

A powtarzanie ujęć w nieskończoność – nie męczy to Pana?

Z boku rzeczywiście wygląda to nieciekawie. Ale gdy stoi się przed kamerą, inaczej się to odbiera. O aktorstwie mówi się, że to zawód łatwy, miły i przyjemny. Tymczasem większość ludzi po wizycie na planie filmowym stwierdza, że nie mogłoby tak pracować i że popadłoby w obłęd. Dla mnie ten tryb pracy jest w porządku. Bywa to, oczywiście, męczące, jednak każde ujęcie to możliwość zagrania od nowa. Jeżeli traktujemy tę pracę jak atrakcję, to ta powtarzalność może zniechęcać. Jeżeli traktujemy ją po prostu jako pracę, jest to jej naturalny element.

Jest pan perfekcjonistą? Zdarza się Panu prosić: zagrajmy to jeszcze raz?

Zostawiam to reżyserowi. Dobry reżyser zawsze się zabezpieczy i przygotuje serię alternatywnych ujęć, które można wykorzystać w ostatecznej wersji. Można nie być do końca zadowolonym z tego, jak powiedziało się „dzień dobry” albo „kocham cię”, czy „nienawidzę cię”. Z reguły jednak powtarzamy ujęcie tyle razy, że nie muszę prosić o powtórkę.

Podobno nie lubi Pan sesji fotograficznych. Dlaczego?

Nie lubię sesji pozowanych. Taka sesja towarzyszy wywiadowi, którego udzielam jako osoba prywatna. Natomiast podczas sesji jestem proszony, aby pozować, przebierać się, udawać kogoś, kim nie jestem. Zastanawiam się, po co ten cyrk? Ja z tego pociągu wysiadam.

dc33qpz

Podejrzewam więc, że nie ma Pan speca od wizerunku?

Nie mam.

Prawdziwy Tomasz Kot nie ma nic wspólnego z tym, którego oglądamy na szklanych ekranach?

Oczywiście. A w chronieniu życia prywatnego nie ma nic ekstrawaganckiego ani wyjątkowego. Ciężko jest spotykać się z kimś obcym, który nagle pyta mnie o prywatne sprawy. Mam taką samą potrzebę oraz prawo do prywatności jak każdy człowiek i dlatego mam opory przed tym, żeby z kimś obcym rozmawiać na przykład na temat moich relacji z żoną.

Jak Pan myśli, dlaczego ludzie wielbią aktorów? Skąd wziął się ten swoisty kult?

Nie chodzi tu tylko o aktorów – to samo tyczy się muzyków, sportowców oraz celebrytów znanych z tego, że są znani. Natomiast aktor wyzwala ludzką wyobraźnię. Faceci chcą palić tak, jak robił to Humphrey Bogart…

dc33qpz

Pan też?

Oczywiście! Z kolei kobiety patrzą zazdrośnie na babeczkę, która wstaje rano i ma zrobione włosy i makijaż, jest charyzmatyczna, piękna i faceci tracą dla niej głowę. Być może stąd się bierze miłość do aktorów. U mnie to była miłość do magii teatru i filmu. Popędziłem na łeb na szyję i wpadłem w to bez reszty, nie myśląc ani o minusach ani o korzyściach.

Tuż po ukończeniu szkoły teatralnej wystąpił Pan z grupą kabaretową Rafała Kmity w „Ca-stingu”. Było to zaskakujące, gdyż pana wcześniejsze występy („Hamlet”, „Edzio” Schulza) wskazywałyby na to, że bliższa jest Panu dramatyczna strona życia.

Gdy dostałem się do szkoły teatralnej, nagle wszystko stało się mroczne i dramatyczne. Pamiętam, że wciąż byłem pakowany w role demiurgów i magów. Byłem chyba jakiś taki dziwny – za długi, za wysoki. Na pewno żaden był wtedy ze mnie amant. Myślałem, że zostałem już na stałe przypisany do strefy mroku. Natomiast moje pierwsze role po studiach były właśnie komediowe, co bardzo mnie zaskoczyło.

Dziś bliżej Panu do komedii czy dramatu?

Lubię oba te gatunki. Dramat zwykle bardziej się ceni, bo wydaje się, że bohater bardziej cierpi niż ten, który się wygłupia. Ale jeśli chodzi o umiejętności techniczne, to stopień jest taki sam.

dc33qpz

Ma Pan możliwość selekcji ról. Jaki jest do niej klucz?

To pytanie brzmi śmiertelnie poważnie! To nie jest tak, że siedzę sobie na wielkim fotelu i jedne role przyjmują, a drugie wyrzucam do kosza. Nasz rynek filmowy nadal jest na tyle mały, że nie można wybierać i przebierać. Jeśli odrzucam jakąś rolę, to z reguły powodem jest brak czasu lub zazębianie się planów zdjęciowych.

Odmówiłby Pan zagrania roli nie ze względu na ograniczenia czasowe tylko przekonania?

To pytanie o to, jakie byłyby koszty zagrania danej roli. W przypadku roli mordercy czy pedofila mogłoby to odcisnąć piętno na psychice lub po prostu mocno zmęczyć. Kilka lat temu pewnie powiedziałbym, że nie ma problemu, zagram wszystko. Teraz jest inaczej. Jeżeli koszta psychiczne byłyby za wysokie, nie zdecydowałbym się. Oczywiście, dochodzi jeszcze to, jak wysoko mamy postawiony próg odporności na pewne tematy.

Czy mówi to Pan po doświadczeniach roli Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa”?

Poświęciłem temu, oczywiście, spory kawał siebie, natomiast nie było to na tyle destrukcyjne, że od tego momentu postanowiłem grać jedynie w serialach familijnych.

Teraz jednak oglądamy Pana głównie w serialach lub komediach romantycznych i słyszymy o Tomaszu Kocie – pierwszym amancie RP.

To prawo show-biznesu, aby wkładać w szufladki i pozwalać żyć mitom własnym życiem. Gdy przyjechałem do Warszawy i zacząłem grać w „Camera Cafe”, nie miałem bladego pojęcia o show-biznesie. Pamiętam, że dla żartu zmyśliłem jakąś historię o sobie i opowiedziałem ją dziennikarzowi. Wkrótce przeczytałem w prasie, że Tomasz Kot znany jest ze zmyślania historii na swój temat. Potem zaproszono mnie do programu telewizyjnego, w którym Małgorzata Domagalik spytała mnie, dlaczego to robię! Nagle zobaczyłem, że coś dzieje się poza mną. Podobnie było z moim ślubem. Ożeniłem się jak każdy normalny człowiek, informując o tym znajomych i rodzinę. Wkrótce przeczytałem w prasie, że Kot ukrywa swój ślub. To tak, jakbym trzymał słonia w piwnicy - jeśli ktoś zapytałby mnie, czy mam słonia w piwnicy, a ja powiedziałbym: „skądże znowu!”, można by mówić o ukrywaniu. Jednak jeżeli rzeczywiście go mam, a nikt mnie o to nie pyta? Czy można wtedy mówić o ukrywaniu?

To subtelna różnica, o której plotka lubi zapominać. Na koniec proszę mi powiedzieć, jakie jest dziś Pana pierwsze skojarzenie z tytułem „Skazany na bluesa”?

Włosy i kamienie. Pamiętam, że podczas zdjęć miałem ogromny problem z włosami – zabroniono mi ich myć. A kamienie to reminiscencja grobu Ryśka, na którym fani do dziś kładą kamienie. Gdy go zobaczyłem po raz pierwszy, zrobił na mnie silne wrażenie. Widok tych kamieni długo mi towarzyszył.

A „Testosteron”?

Biegunka. Na tym planie filmowym każdy ze wspaniałych aktorów, którzy mi towarzyszyli, miał swój bardzo wyraźny pomysł na postać. Ja też szukałem sposobu na mojego bohatera. W końcu wymyśliłem, że zagram tak, jakbym się właśnie zesrał i zastanawiał się, czy inni to czują.

„Lejdis”?

Spotkanie w Instytucie Węgierskim na Marszałkowskiej. Siedzieliśmy tam z Andrzejem Saramonowiczem otoczeni ludźmi mówiącymi w tym niesamowitym i dziwacznym języku. To właśnie uwielbiam w moim zawodzie – nagłe podróże do innego świata.

Miał Pan też niewielki ale bardzo zabawny epizod w „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny”. Słowo – klucz dla tego filmu to….

Owiec. Czyli rodzaj męski owcy. Mój bohater chwali się rolami w produkcjach takich jak „Owcosteron”, „Kozi ser”, „Dylemat Pastucha”, „Lot nad owczym gniazdem”… Wkrótce po wejściu filmu na ekrany dowiedziałem się z mediów, że zrobię wszystko dla pornobiznesu. Tak powstała kolejna historia żyjąca ze mną, lecz obok mnie. Nie przeszkadza mi to, już się przyzwyczaiłem. To prawo aby wkładać i pozwalać żyć mitom własnym życiem.

dc33qpz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dc33qpz