Czasami jeszcze traktują mnie jak "pana warszawiaka"
Grzegorz Łaski z żoną po latach pracy dla korporacji zostali hodowcami kóz. Z zerowym doświadczeniem pracy na roli (on marketingowiec, ona szkoleniowiec), ale za to z olbrzymim zapałem, porzucili stolicę i w Złotnej koło Morąga na 82 hektarach założyli certyfikowane gospodarstwo agroturystyczne. Dziś hodują 132 kozy, stali się producentami solankowych i wędzonych kozich serów, twarogów, kefirów i jogurtów.
28.07.2017 | aktual.: 28.07.2017 20:55
Aneta Wawrzyńczak: Jest pan uparty?
Grzegorz Łaski: Myślę, że tak.
I w czym się to u pana przejawia?
Jak mam jakiś cel, to nawet gdy mi się nie uda za pierwszym razem go osiągnąć, parę razy próbuję z różnych stron do tego podejść. I upieram się przy swoim zdaniu, chociaż jeśli się na czymś nie znam, to szukam osób, które mogą mi pomóc, mają doświadczenie. Na podstawie tego, co mi powiedzą, dalej uparcie dążę do celu. Ja rozumiem upór w ten sposób.
Pytam, bo szukam jakiejś analogii między państwa wyborem życiowym, a kozami, które uchodzą za stworzenia bardzo uparte…
A tu pani akurat trafiła, bo już od dłuższego czasu krąży mi myśl po głowie, żeby kogoś zainteresować obalaniem mitów o kozach.
Dwa największe to upór i wszystkożerność, prawda?
Zdecydowanie. A to zupełnie nieprawda.
Niech pan opowiada!
Kozy nie są uparte, tylko mądre. To nie jest wyłącznie moje zdanie - zanim z żoną zajęliśmy się nimi pięć lat temu, przez 2-3 lata jeździłem po ludziach, którzy kozy hodują od dawna, żeby zebrać ich doświadczenia. I wszyscy zgodnie mówią, że są to najinteligentniejsze zwierzęta hodowlane. A jednocześnie nie są tak bardzo zmienione przez człowieka jak bydło czy nawet konie, więc zachowały sporo cech pierwotnych. Dlatego ludzie ich zachowanie pobieżnie traktują jako upartość.
Jakiś przykład?
Gościom, którzy przyjeżdżają zwiedzać nasze gospodarstwo, podaję zawsze taki, z własnych obserwacji: koniom potrzebny jest jeden drut, przez który płynie prąd, i wystarczy, że płynie raz na tydzień, żeby ten nie przechodził przez ogrodzenie. Krowa potrzebuje, żeby prąd płynął przez cały czas. Dla kóz musimy mieć trzy pastuchy - na wysokości kostki, kolana i bioder, a i tak są takie spryciule, które podchodzą na łączenia drutów i słuchają, czy prąd nie strzela. Jeśli nie strzela, to znaczy, że prąd nie płynie i że można iść.
Serio?
A to tylko jeden z przykładów na ich inteligencję. Drugi: jeśli zauważą, że w którymś miejscu siatka ogrodzeniowa jest słabsza, rozbiją ją i wchodzą na chwilę na sąsiednie pole, które jest dla nich bardzo atrakcyjne, bo uważają, że to, co po drugiej stronie, jest na pewno dużo smaczniejsze. Gdy zacerujemy siatkę i znów je wypuścimy, pójdą kilkaset metrów dokładnie w to samo miejsce, jak po sznurku i jeszcze będą szukały, czy nie da się sforsować ogrodzenia.
A co z jedzeniem?
Nasze kozy mają 17 hektarów pastwisk podzielonych na kwatery i otwieranych cyklicznie. Roślinność jest bardzo różnorodna, bydłu czy koniom to nie robi większej różnicy. A co robi koza? W momencie, kiedy otwieramy nową kwaterę, najpierw idzie na przysłowiową miedzę i zjada zioła i rzadko występujące gatunki roślin.
Czyli same rarytasy…
Dokładnie. Następnie zjada kwiaty - wybrane przez siebie - oraz, jeśli są, młode drzewka - zjada pędy oraz często ogryza korę. Poza tym, jeśli kwatera ma około hektara, a kozy pasą się na niej przez kilka dni, to gdy nadepną na kawałek trawy i zostawią swój zapach, inne kozy jej nie skubną. Dopiero po deszczu, gdy zmyje się zapach. To samo z suchym chlebem, który jest uważany za przysmak - jeśli jedna koza tylko go powącha, to druga już go nie weźmie, uważa go za skażony, co najwyżej skuszą się na niego pojedyncze sztuki, stojące najniżej w hierarchii. A my musimy ten chleb zebrać, przemyć, od nowa wysuszyć i dopiero wtedy im dać.
I pan to wszystko wie z własnego doświadczenia, obserwacji, czy to była część hodowlanego know-how, którym dzielili się z panem inni?
To akurat bardziej moje, nasze doświadczenie.
A wszystko zaczęło się, jak czytam na państwa stronie internetowej, od nietolerancji pokarmowej pana żony na mleko krowie…
Też, ale tak naprawdę to ja pochodzę z okolic Morąga, tutaj się urodziłem, tutaj została moja rodzina, mój dziadek zaszczepił we mnie miłość do ziemi i zwierząt. Ale potem losy się tak potoczyły, że chociaż skończyłem szkołę leśną, to pracowałem w Warszawie przez około 15 lat. Z tym że od samego początku wiedziałem, że życie w mieście mi nie pasuje, że chcę mieć swoją ziemię i z moją żoną, Kasią, ustalaliśmy, że po skończeniu pracy zawodowej przeniesiemy się gdzieś na wieś.
Na sielską emeryturkę?
No tak… Może ciut wcześniej.
Zanim przejdziemy dalej – wspomniał pan, że się panu życie w mieście nie podobało. Co konkretnie tak pana odstręczało?
Oj, wiele rzeczy, chociaż działkę kupiliśmy pod Warszawą, 15 kilometrów od Piaseczna. Wtedy była to wieś, mieliśmy widok na łąki, przy naszej ulicy było tylko kilka domów. Ale w ciągu kilkunastu lat zostało to całkowicie zabudowane, powstawały kolejne osiedla, po sąsiedzku wyrósł wielki dom, który zasłonił nam cały widok - to raz. Dwa - na początku do pracy dojeżdżałem mniej więcej 45 minut, do godziny, z czasem ta podróż wydłużyła się do dwóch godzin. Jak człowiek wychodzi o świcie, a przyjeżdża do domu około godz. 20, to praktycznie nie ma życia, jest poddenerwowany, a to odbijało się na relacjach rodzinnych, bo czasem już od progu była awantura, zupełnie niepotrzebna.
Stojąc dwie godziny w korku po całym dniu pracy, można rzeczywiście się nabuzować…
Właśnie. Kolejna sprawa - właściwie nie miałem kontaktu z synem, tyle co w weekendy, bo w tygodniu, gdy wracałem z pracy, to on już się kładł, a ja zasypiałem w połowie czytania mu książki na dobranoc… A poza tym gorąco, tłok, nerwowość. Nasi goście, którzy przyjeżdżają głównie z dużych miast, wciąż podkreślają: "u was jest taki spokój, wyciszenie".
Teraz mają państwo sielankę?
Też jest dużo pracy, nawet więcej niż gdy pracowaliśmy na etacie, ale za to nie trzeba wciąż gdzieś gonić. A i codzienny kontakt z przyrodą naprawdę uczy pokory. Pierwszego roku prowadzenia gospodarstwa byłem może nie załamany, ale podłamany tym, że zupełnie nic mi nie wychodziło. Nic nie mogłem wykonać zgodnie z planem. A to ciągnik się zepsuł, a to jakaś część maszyny padła. A jakby tego było mało, to jeszcze zaczynały padać deszcze. Ale gdy człowiek zaakceptuje to, że widocznie tak musi być, to zupełnie spokojnie się żyje.
I nie było panu nawet odrobinę szkoda w takich momentach? Tych wszystkich stanowisk: dyrektor, kierownik, specjalista, menedżer…
Nie, naprawdę. Jedyne, czego na początku było mi trochę szkoda, to urlopów. Bo gdy z żoną pracowaliśmy na etacie, mieliśmy możliwość wypoczynku, w Polsce lub zagranicą, chociaż nigdy nie mogłem sobie pozwolić na dwutygodniowy urlop, ale tydzień to zawsze było coś. Odkąd założyliśmy gospodarstwo, to było niemożliwe, dopiero po czterech latach byłem na czterodniowym wyjeździe - i to bez żony. I tak naprawdę w tym roku jedziemy po raz pierwszy od pięciu lat na tydzień do Francji. Żona będzie wypoczywać, ja też, ale poza tym będę szkolił się z serowarstwa.
Skoro już o tym mowa - pięć lat temu uczył się pan serowarstwa od okolicznych gospodyń. Nie było to trochę komiczne, że jeszcze do niedawna pan dyrektor pod krawatem teraz przychodzi pokornie do "wiejskich bab" i prosi o pomoc?
Ja się na pewno tak nie czułem, z domu wyniosłem szacunek dla ludzi starszych, ich wiedzy i doświadczenia, to samo przekazuję swojemu synowi i pracownikom. Wyobrazi sobie pani, że chociaż zajmowałem dość wysokie stanowiska, to w ciągu swojej kariery korporacyjnej ("życia w Mordorze") miałem nad sobą 32 przełożonych. I tylko jeden z nich oprócz tego, że był dyrektorem, był też człowiekiem. Dlatego ja sam staram się rozmawiać z pracownikami - jeśli im się coś nie podoba, to mogą przyjść, powiedzieć o tym, postaramy się coś temu zaradzić.
Gospodynie chętnie dzieliły się wiedzą?
Tak, zdecydowanie. Choć czasem z ich strony przemknął uśmieszek: "o, miastowy przyjechał". Do tej pory przez niektórych jestem traktowany jako "pan warszawiak". Co do wiedzy natomiast - poza podpytywaniem specjalistów, odbyłem profesjonalny kurs, teraz takie organizuje nasze Stowarzyszenie Serowarów Farmerskich i Zagrodowych. To są podstawy i nie da się ich nauczyć z książki czy internetu, wystarczy nawet kilka dni pracy w terenie, dopiero później można działać dalej. Nie jest to trudne, bo w tym środowisku właściwie wszyscy chętnie dzielą się radami i przepisami.
Nie było to jakimś szokiem? Pan wie, korporacja, wyścig szczurów, jak się komuś pomaga, to można sobie samemu strzelić w stopę…
Dziwiłem się z początku, dlaczego oni chcą się ze mną tym podzielić, bo wcześniej było dokładnie tak, jak pani mówi. W korporacji, jak się okazuje, nie ma się przyjaciół, tylko znajomych - i to takich, na których, jak przyjdzie co do czego, okazuje się, że nie można liczyć. Z kilkunastu osób, które uważałem za bardzo bliskie w czasach korporacyjnych, zostało mi do dziś raptem kilka.
A mama już się z tym pogodziła? Czy dalej prosi, żeby pan wrócił do garnituru i normalnej pracy?
Mój tata i rodzice Kasi od początku nie mieli z tym problemu. Tylko mój teść kiedyś rzucił półżartem: "Kasia studia skończyła, nawet podyplomowe zrobiła, a i tak wróciła na wieś". Ale to było tylko raz. Natomiast mama na początku nie mogła tego przeboleć, chociaż nawet jej znajomi chwalili naszą decyzję. Po korporacji został mi do dzisiaj "garniturowstręt", dopiero ostatnio, z okazji 25. rocznicy ślubu, żona namówiła mnie na kupno nowego garnituru. I powiem pani, że przez moment poczułem się w nim dobrze. A mama oczywiście zauważyła: "oj, synku, jak ty ładnie wyglądasz, zupełnie jak kiedyś". Ale już się z tym pogodziła, chociaż widzi, że pracujemy teraz nawet ciężej niż w korporacji, to widzi też, że to nam przynosi ogromną satysfakcję i radość.
Partnerem artykułu jest Browar Łomża, producent piwa Łomża Jasne