Eksperyment społeczny, który zamienił się w ludzki dramat
Z dnia na dzień zabrali dzieci biologicznym rodzicom, przenieśli do całkowicie obcej kultury, przydzielili maluchy do rodzin zastępczych i zakazali im komunikować się w ojczystym języku. To kulisy eksperymentu, jaki zrealizowała Dania w latach 50. ubiegłego wieku; eksperymentu, który zakończył się kompletnym fiaskiem, a którego ofiarami stały się niewinne dzieci.
12.06.2015 14:39
Kraje skandynawskie nie od dziś uchodzą za mekkę dobrobytu i synonim otwartości. Uważane są za prymusów w zakresie tolerancji; szanują wielokulturowość. Nie brakuje dziś głosów krytykujących rządzącą w tych krajach polityczną poprawność. Sceptycy uważają, że brak poszanowania dla tradycyjnych wartości i liberalizm moralny zemści się kiedyś na Skandynawach. Ale ta tolerancja dla mniejszości i innych kultur, na punkcie których mają dziś obsesję Szwedzi, Norwegowie czy Duńczycy, nie zawsze była ich cechą rozpoznawczą. Ci ostatni próbują dziś zmazać plamę po eksperymencie społecznym sprzed ponad 60 lat. W jego ramach rdzenni mieszkańcy Grenlandii mieli zostać zasymilowani kulturowo z Danią.
W 1951 r. w domostwach zamieszkujących Grenlandię Inuitów pojawili się duńscy urzędnicy. Rodzicom, a zarazem rdzennym mieszkańcom tej największej na świecie wyspy, złożyli kontrowersyjną ofertę. Poprzez tłumaczy zaproponowali im, by wysłali swoje potomstwo do Danii. Z ich wyjaśnień wynikało, że dzieci miały poznać kulturę kraju, którego Grenlandia stanowiła kolonię (formalnie Grenlandia miała po wojnie status terytorium niesamodzielnego, a kolonią stała się znów w 1953 r., będąc nią do 1979 r.). Dla wielu rodziców propozycja ta brzmiała absurdalnie. Presja zastosowana przez pracowników duńskiej administracji, spowodowała jednak, że niektórzy się ugięli.
- Moja mama dwa razy powiedziała im „nie”, ale oni nie przestawali naciskać. Mówili: „Powinnaś wysłać Helene do Danii, to tylko sześć miesięcy. W ten sposób dostanie szansę na świetlaną przyszłość” - wspomina po latach Helene Thiesen, kobieta, która wkrótce po tamtej rozmowie stała się jedną z ofiar doświadczenia.
Dzieci Inuitów, po zabraniu ich rodzicom, miały trafiać do rodzin zastępczych. W Danii miały się nauczyć języka duńskiego i poznać kulturę kraju, o istnieniu którego większość z nich nie miała pojęcia. Po co to wszystko? Duńczykom nie podobało się, że terytorium od nich zależne zamieszkują ludzie, którzy żyją poza cywilizacją i funkcjonują wciąż głównie dzięki polowaniom. Oprócz tego, mało kto na Grenlandii porozumiewał się w języku duńskim. Opracowany pod auspicjami duńskich władz program miał to zmienić. Projekt realizowany z pomocą Save the Children Denmark miał zaowocować powstaniem Grenlandczyka nowej generacji.
Do wytypowanych w Danii rodzin zastępczych trafiło w sumie 22 grenlandzkich dzieci w wieku od 6 do 10 lat. Maluchy wyruszyły w podróż w maju 1951 r. Nie rozumiały, dlaczego muszą opuścić swoje domy oraz rodziców i wyruszyć w długą podróż do Danii, o której nigdy wcześniej nie słyszały. Helene Thiesen, która kilka miesięcy wcześniej straciła ojca, pozostawiła na miejscu matkę. Dziewczynka była zrozpaczona, że jej mama zgodziła się ją wysłać do kraju, który podobno miał się stać dla niej rajem.
Po przybyciu do Kopenhagi wszystkie dzieci zostały najpierw poddane kwarantannie, która nazywana była „obozem letnim”. Wioska, w której spędzali rzekome wakacje, oddalona była od miast i wsi. Przez pierwsze miesiące starano się je izolować, bo obawiano się, że któreś z nich może być nosicielem jakiejś choroby zakaźnej.
Podczas pobytu w miejscu odosobnienia wizytę złożyła im nawet królowa Danii. Chodziło o zaakcentowanie w ten sposób prestiżowego charakteru całego projektu – poinformował serwis BBC, powołując się na relacje uczestników doświadczenia. Wizyta królowej miała być radosnym wydarzeniem, ale dzieciom nie było do śmiechu.
- Ciągle tylko myślałam, co tutaj robimy i kiedy wrócimy do domu. Tęskniłam za mamą i ciągle rozpaczałam po tacie. Nie rozumiałam, dlaczego wysłali nas tak daleko. Oczywiście zdarzały się też radosne momenty, gdy np. chodziliśmy na plażę, ale kiedy kładli nas do łóżek, wszyscy łkaliśmy – wspomina Helene.
Dopiero po upływie okresu przejściowego dzieci rozlokowano w nowych domach. Postawiono duży nacisk na ich kształcenie oraz naukę języka. W prasie szybko odtrąbiono sukces całego przedsięwzięcia. Ale wiele dzieci podczas pobytu w Danii, w tym Helene, było zamkniętych w sobie i w ogóle nie rozmawiało ze swoimi przybranymi rodzicami. Większość z nich czuła się wyobcowana w nowych rodzinach. W kolejnym roku dzieci zostały odesłane na Grenlandię. Ale nie wszystkie. Podjęto decyzję, że sześcioro dzieci pozostanie już na stałe w Danii.
Szesnaścioro inuickich dzieci znalazło się na statku do domu. Po dotarciu do celu czekała ich przykra niespodzianka. Dowiedziały się, że nie wrócą do rodziców, za którymi podczas rozłąki cały czas tak bardzo tęskniły. Wszystkie zostały umieszczone w ustanowionym w Nuuk przez Duński Czerwony Krzyż domu dziecka. Stwierdzono, że po pobycie w dobrych duńskich domach nie powinni wracać do własnych rodzin, w których byliby zmuszeni do życia w gorszych warunkach. Nową „mamą” stała się dla nich dyrektorka sierocińca. W placówce na Grenlandii zakazano im porozumiewania się w języku, jakiego używali we własnych domach. Jak wyjaśniała dyrektorka, zdradzając w ten sposób jeden z celów programu, dzieci miały zostać dobrze wykształcone, a w przyszłości miały dać impuls do rozwoju na Grenlandii duńskiej kultury.
Helene Thiesen ma dziś 71 lat. Jak tłumaczy, nigdy nie udało się jej już odbudować relacji z matką. Cały czas ma żal do Danii za to, co zrobiła jej i innym dzieciom wywodzącym się z inuickich rodzin. Długo nie potrafiła zrozumieć, jaki był cel działań duńskiej administracji. Wydarzenia z dzieciństwa zaważyły na całym jej życiu, szczególnie na sferze emocjonalnej. W 1996 r. poznała duńskiego pisarza, który zaprosił ją do siebie. Wyjaśnił on jej, że udało mu się dotrzeć do dokumentów, które znajdowały się w narodowych archiwach Danii. To właśnie z nich wynikało, że Helene i inne dzieci stały się częścią rządowego eksperymentu. Wiele dokumentów z tamtego okresu zostało jednak celowo zniszczonych.
Zarówno Duński Czerwony Krzyż, jak i organizacja Save the Children Denmark, które uczestniczyły w projekcie, wyraziły ubolewanie nad tym, co się stało ponad 60 lat temu.
- Kiedy patrzymy na to, co się wydarzyło, to dochodzimy do wniosku, że było to jawne pogwałcenie fundamentalnych praw dzieci. Właściwie to trudno tu znaleźć jakąś zasadę, która nie zostałaby złamana – powiedziała Mimi Jacobsen, która dziś pełni rolę sekretarza generalnego w organizacji Save the Children Denmark, dodając, że w ramach tamtych działań chciano wykształcić wzorcowych obywateli, którzy poruszą społecznością Grenlandii. - Chciano dobrze, ale wszystko poszło w najgorszym możliwym kierunku.
W 2010 r. władze Grenlandii zażądały oficjalnych przeprosin od duńskiego rządu.
Co stało się z dziećmi, które stały się częścią eksperymentu? Stały się małą, zepchniętą na margines grupą, która pozbawiona została własnej tożsamości. Dziś żyje już tylko siedem osób. Wielu z tych, którzy zostali rozdzieleni ze swoimi bliskimi, wpadło potem w alkoholizm i zmarło w młodym wieku. Ci, którzy żyją, cały czas skrywają wielki żal. Helen, która wyszła za mąż za Duńczyka – choć wcześniej, jak przyznaje, gardziła znajomościami z mieszkańcami tego kraju – jako jedna z nielicznych jakoś ułożyła sobie życie. Ale dodaje, że nigdy nie zrozumie motywacji, jakie stały za decyzjami, które tak wiele osób naraziły na olbrzymie cierpienie.
RC/dm,facet.wp.pl
Zobacz także - Kontrowersyjny eksperyment w USA: