Gdy ofiara broni oprawcę, czyli o syndromie sztokholmskim
02.09.2016 | aktual.: 02.09.2016 14:47
Jak to się stało, że czworo pracowników szwedzkiego banku, przetrzymywanych przez kilka dni pod lufami karabinów przez bandytów, po wyjściu na wolność nie tylko wyrażało sympatię dla przestępców, ale nawet stawało w ich obronie? Odpowiedzi od ponad 40 lat poszukują naukowcy, którzy od czasu tej historii zaczęli używać terminu „syndrom sztokholmski”.
Wczesnym rankiem 23 sierpnia 1973 r. do mieszczącej się na sztokholmskim placu Norrmalmstorg siedziby Sveriges Kreditbanken wszedł młody mężczyzna w płaszczu, spod którego po chwili wyciągnął karabin maszynowy i wystrzelił kilka serii na oślep.
Napastnikiem był 32-letni Jan-Erik Olsson, kryminalista skazany parę miesięcy wcześniej na pobyt w więzieniu w Kalmar. Za dobre sprawowanie mężczyzna został jednak wypuszczony na przepustkę, ale nie zamierzał wracać za kratki. Po zastraszeniu pracowników banku, czworo z nich (trzy kobiety i mężczyznę) wziął jako zakładników, a następnie zaapelował do szwedzkich władz o wypuszczenie z więzienia kumpla, Clarka Olofssona, z którym siedział w jednej celi. Prośbę spełniono i niedługo później jego przyjaciel też pojawił się w siedzibie Sveriges Kreditbanken.
ZOBACZ TEŻ:
Pięć dni negocjacji
Obaj przestępcy zabarykadowali się z zakładnikami w ciasnym pomieszczeniu pełniącym rolę sejfu. Policja kilka razy podejmowała nieudane próby szturmu, dwóch funkcjonariuszy zostało wówczas postrzelonych. W rolę negocjatora wcielił się nawet szwedzki premier Olof Palme, który telefonicznie rozmawiał z porywaczami.
Dramat czwórki bankowców trwał pięć dni. Dopiero 28 sierpnia oddziały specjalne przeprowadziły skuteczną akcję odbicia zakładników, a obu przestępców zakuto w kajdanki.
I tutaj zaczyna się najciekawszy wątek tej historii.
ZOBACZ TEŻ:
Bandyci ich uratowali!
Okazało się bowiem, że porwani nie tylko nie mają pretensji do bandytów, ale nawet manifestowali sympatię do przestępców i podkreślali, że… zawdzięczają im życie, ponieważ zostali dobrze ukryci przed ostrzałem policji.
W późniejszych wywiadach zakładnicy przejawiali silny emocjonalny związek z porywaczami, jednocześnie okazując strach przed stróżami prawa. Mało tego, w trakcie procesu ofiary napadu zeznawały w obronie kryminalistów, a niektórzy z nich... opłacili im nawet adwokatów.
Psychiatra Frank Ochberg, współpracujący z policją w czasie negocjacji z porywaczami, tłumaczył to stresem i podświadomą próbą wywołania u bandytów współczucia. Podczas jednego z wywiadów określił sposób zachowania się ofiar mianem syndromu sztokholmskiego, a termin szybko przyjął się na całym świecie.
ZOBACZ TEŻ:
Wstrząs emocjonalny
Syndrom sztokholmski wciąż wywołuje emocje i kontrowersje w świecie naukowym. Generalnie przyjmuje się, że jest on automatyczną, prawdopodobnie nieświadomą reakcją na traumę wywołaną zazwyczaj porwaniem i przetrzymywaniem w roli zakładnika. Ofiara broni się wówczas na różne sposoby, a jednym z nich jest właśnie narastająca identyfikacja z agresorem.
By mówić o syndromie sztokholmskim musi zostać spełnionych kilka warunków, przede wszystkim nagle pojawiające się doświadczenie czegoś przerażającego, co bezpośrednio zagraża naszemu bezpieczeństwu i życiu. Silnemu pobudzeniu emocjonalnemu towarzyszy zwykle wówczas psychiczne i fizyczne zmęczenie, przebywanie w tych samych warunkach co sprawca, a także chwilowe zagrożenie z innej strony, np. szturmujących policjantów. Porywacz jawi się wówczas jako nasz towarzysz, a nawet opiekun, „jadący na tym samym wózku”.
Naukowcy wspominają też o doświadczeniu infantylizacji – ofiara, zupełnie jak dziecko, nie może samodzielnie podjąć decyzji dotyczących jedzenia, spania czy korzystania z toalety. W takiej sytuacji nawet drobne przejawy uprzejmości ze strony agresora, np. zapewnienie posiłku, wywołują odruch wdzięczności.
ZOBACZ TEŻ:
Milionerka-rewolucjonistka
Sztandarowym przykładem syndromu sztokholmskiego jest historia 20-letniej Patty Hearst, córki jednego z najbogatszych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, właściciela stacji telewizyjnych i radiowych, wydawcy „Cosmopolitan” czy „Harper's Bazaar”, która 4 lutego 1974 r. została porwana ze swojego apartamentu w kalifornijskim mieście Berkeley. Sprawcami napadu okazali się członkowie Symbionicznej Armii Wyzwolenia, walczącej z „faszystowskim rządem Stanów Zjednoczonych, który gnębi lud” i planującej „zniszczenie rasizmu, seksizmu, kapitalizmu, faszyzmu, indywidualizmu, własności i konkurencji”.
Początkowo porywacze domagali się uwolnienia z więzienia dwóch aresztowanych członków grupy, ale później nakazali Hearstowi rozdanie biednym mieszkańcom Kalifornii żywności wartej 400 milionów dolarów.
ZOBACZ TEŻ:
Przeszła na stronę "wroga"
Dwa miesiące później jedna z kalifornijskich rozgłośni otrzymała nagranie, w którym Patty oznajmiała, że… wstępuje do SAW. „Zmieniłam się – dorosłam. Stałam się świadoma i nie potrafię nigdy powrócić do takiego życia, jakie prowadziłam uprzednio” – tłumaczyła. Potwierdzeniem jej słów było dołączone zdjęcie, które wkrótce pojawiło się na okładkach niemal wszystkich amerykańskich gazet. Na fotografii Hearst pozowała w rewolucyjnym berecie na głowie i z pistoletem maszynowym w rękach.
ZOBACZ TEŻ:
Córeczka milionera w akcji
15 kwietnia 1974 r. grupa napastników napadła na Hibernia Bank w San Francisco. Po analizie filmu z monitoringu okazało się, że wśród przestępców znajdowała się Hearst. Wpadła w ręce policji pięć miesięcy później, a media obiegła fotografia uśmiechniętej Patty w kajdankach i z pięścią zaciśniętą w rewolucyjnym geście. Zapytana podczas pierwszego przesłuchania, czym się zajmuje, Hearst miała odpowiedzieć: „miejską partyzantką”.
Kobiecie postawiono zarzut rabunku z bronią w ręku i używania jej do ciężkich przestępstw federalnych. Choć obrońcy usiłowali udowodnić, że stała się ofiarą syndromu sztokholmskiego, Patty skazano na 7 lat więzienia. Prezydent Jimmy Carter zastosował jednak prawo łaski i wyszła na wolność po dwuletniej odsiadce.
ZOBACZ TEŻ:
Osiem lat w piwnicy
Terminu syndrom sztokholmski używa się często także w odniesieniu do historii Austriaczki Nataschy Kampusch, która w 1998 r., jako 10-letnia dziewczynka, została porwana w drodze do szkoły przez 36-letniego Wolfganga Priklopila. Mężczyzna przez osiem lat więził ją w piwnicy swojego domu pod Wiedniem, w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu pozbawionym okien.
Nataschy udało się uwolnić dopiero w sierpniu 2006 r. Gdy Priklopil dowiedział się o ucieczce Kampusch, popełnił samobójstwo, rzucając się pod koła jadącego pociągu.
ZOBACZ TEŻ:
"Nie musiał umierać"
„Jego śmierć nie była potrzebna. Nic by się nie stało, gdyby po prostu trafił do więzienia. Stanowił sporą część mojego życia, w rezultacie czuję coś w rodzaju żałoby po nim” – napisała Natascha w liście do mediów. „To prawda, że moja młodość była inna niż moich rówieśników, ale nie mam poczucia, że coś straciłam. Przeciwnie, uniknęłam wielu złych rzeczy. Nie zaczęłam palić papierosów, pić alkoholu, nie włóczyłam się w złym towarzystwie”.
ZOBACZ TEŻ:
Są różnice
W wydanej kilka lat później książce Kampusch sprzeciwiła się jednak przypisywaniu jej syndromu sztokholmskiego. Przekonywała, że w momencie porwania była dzieckiem i miała naturalną skłonność do przywiązywania się do osoby, która otaczała ją opieką. Dlatego niektórzy psychologowie stosują termin „syndrom Nataschy Kampusch”, różniący się nieco od syndromu sztokholmskiego.