James Jones – doprowadził do samobójstwa 912 osób
18.11.2016 | aktual.: 18.11.2016 14:15
Ten charyzmatyczny guru stał się katem dla swoich wyznawców. To za jego sprawą ponad 900 członków sekty Świątynia Ludu zdecydowało się popełnić samobójstwo w dżungli w Gujanie. Do tragedii doszło 18 listopada 1978 roku.
James Warren Jones, zwany po prostu Jimem Jonesem, nie skończył żadnej szkoły, ale formalne wykształcenie nie było mu potrzebne. Posiadał charyzmatyczną osobowość i niespotykany dar przekonywania ludzi do najbardziej szalonych pomysłów. W jego cudowne uzdrowienia (w rzeczywistości już wcześniej zdrowych ludzi) wierzyło wielu, dzięki czemu już w wieku 24 lat udało mu się zebrać wokół siebie pierwszych wyznawców i założyć sektę. Nazwał ją Świątynia Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Siedzibą kilkudziesięcioosobowej grupy było jego rodzinne miasto Lynn w stanie Indiana.
Dzięki przedsiębiorczości Jonesa, który brylował w lokalnym światku jako filantrop i organizator licznych przedsięwzięć charytatywnych (otwierał domy starości, sierocińce, fundował bezpłatne badania lekarskie), Świątynia Ludu rychło stała się majętną organizacją. Fundusze przekazywane przez zwolenników stanowiły jednak tylko część rosnącego majątku sekty. Głównym źródłem bogactwa stały się dobra zapisywane guru przez jego nowych wyznawców. Wyzbycie się wszelkich ruchomości i nieruchomości na rzecz Jonesa było podstawowym warunkiem przyjęcia do Świątyni Ludu.
Liczyli się z nim nawet politycy
Żyjący w luksusie guru stał się bardzo wpływową osobą. W San Francisco, dokąd się przeprowadził, zaczął robić karierę w radzie miejskiej, stając się w pewnym momencie nawet przewodniczącym samorządowej komisji mieszkaniowej. Jednak to zainteresowanie jego osobą mediów sprawiło, że w połowie lat 70. XX wieku został uznany za jednego z najbardziej wpływowych przywódców Kościołów i sekt w Stanach Zjednoczonych.
On sam uważał się raczej za mesjasza, który, podobnie jak kiedyś Jezus, otoczył się gronem dwunastu apostołów. Byli to jego najbardziej zaufani uczniowie. Poza nimi miał jeszcze innych, „pomniejszych”. Było ich wielu. W szczytowym okresie liczba wyznawców Jonesa przekroczyła liczbę 30 tysięcy.
Skandal w mediach, oburzenie społeczeństwa
Jednak w końcu dziennikarze zdemaskowali dobrodusznego guru. W gazetach zaczęły pojawiać się materiały o panującym w sekcie terrorze. Coraz częściej wspominano o zmuszaniu członków Świątyni Ludu do niewolniczej pracy (po 20 godzin dziennie 6 dni w tygodniu), karaniu chłostą nieposłusznych, a nawet o torturowaniu dzieci, które zapominały o szacunku należnym „wielebnemu” Jonesowi.
Najmłodszych, którzy za późno się uśmiechnęli widząc guru i nie wypowiedzieli rytualnego pozdrowienia: „Dzień dobry ojcze, jaka to radość widzieć ciebie”, zamykano w ciemnym pokoju i poddawano elektrowstrząsom.
Rewelacje podawane przez media, choć oficjalnie jeszcze niepotwierdzone przez policję, wzbudziły oburzenie amerykańskiego społeczeństwa. Zaniepokojony Jones postanowił wyprowadzić się wraz z grupą wyznawców ze Stanów Zjednoczonych i przeczekać trudny czas w jakimś odludnym zakątku świata.
Przed sprawiedliwością uciekł do Gujany
Wybór padł na Gujanę, dawną brytyjską kolonię w Ameryce Południowej. W tym niewielkim państwie Jones założył plantację, którą na swoją cześć nazwał Jonestown.
Wyprowadzka, a faktycznie ucieczka „wielebnego” nie sprawiła, że w USA przestano się nim interesować. Naciskany przez rodziny członków sekty rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował się na zlustrowanie Jonestown. Na czele stosownej delegacji stanął kongresmen Leo Ryan.
18 listopada 1978 roku Ryan przybył na plantację w Gujanie. Przywitali go uśmiechnięci mieszkańcy. Dobre wrażenie na kongresmenie zrobił także sam Jones. „Wielebny” postarał się wypaść przekonująco i wiarygodnie. Oprowadzał gości po zabudowaniach i z emfazą opowiadał o sielskim życiu panującym w Jonestown. Potwierdzeniem jego słów było niewymuszone zachowanie członków sekty. Kongresmen wszędzie widział tylko uśmiechnięte twarze i bawiące się wesoło dzieci.
Strzały na lotnisku
Leo Ryan był skonsternowany. Czyżby wszystkie zarzuty wobec Jonesa były wyssane z palca?
Tuż przed końcem wizyty Ryan otrzymał jednak od jednego z mieszkańców kartkę z błagalnym apelem o pomoc. W tym momencie kongresmen przejrzał na oczy. Zażądał umożliwienia prawa powrotu do USA wszystkim pragnącym wyjechać z Jonestown członkom sekty.
„Wielebny” Jones zachował spokój. Stwierdził, że „nikt nie jest siłą przetrzymywany na plantacji” i że „wszyscy, którzy chcą ją opuścić, mogą to niezwłocznie uczynić”. Wkrótce potem Leo Ryan odjechał na lotnisko wraz z grupką byłych już wyznawców „wielebnego”.
Nie dane im było jednak bezpiecznie wrócić do domu. Gdy samolot szykował się już do lotu, na płytę lotniska niespodziewanie wjechał traktor z doczepioną przyczepą, na której znajdowali się uzbrojeni członkowie sekty. Rozległy się strzały. Od kul sfanatyzowanych wyznawców Jonesa zginął kongresmen Leo Ryan, trzech dziennikarzy i dziewczynka. Trzech innych pasażerów zostało rannych.
Do samobójstwa zmuszano nawet dzieci
Widok na lotnisku był przerażający, ale okazał się niczym w porównaniu z tym, co miało się wkrótce wydarzyć w siedzibie Świątyni Ludu, Jonestown.
Guru wiedział, że sekty nic już nie może uratować. Fałszywy „mesjasz” podjął więc decyzję o zbiorowym samobójstwie. Wieczorem 18 listopada mieszkańcom Jonestown zaaplikowano cyjanek. Opornych zmuszali do samobójstwa uzbrojeni w broń maszynową goryle „wielebnego”. Przyboczni gwardziści Jonesa byli także obecni przy mordowaniu dzieci – najmłodszym aplikowano truciznę dożylnie.
Nad ranem 19 listopada było już po wszystkim. Spośród ponad tysiąca wyznawców sekty przeżyło niespełna sto osób – tylko ci, którzy akurat przebywali poza Jonestown, trójka, której udało się uciec, oraz dzieci „wielebnego”.
Sam James Warren Jones zginął od strzału w głowę, prawdopodobnie także było to samobójstwo. Tak zakończył swoją karierę 47-letni guru.
Zobacz także