Zew krwi
Milicjanci, którym polecono doprowadzić 19-latka, byli zszokowani, gdy zobaczyli przed sobą sympatycznego chłopaka, o niezwykle przyjemnej i uśmiechniętej twarzy.
Pierwszy raz Karol Kot zaatakował we wrześniu 1964 r. "Coś od rana chodziło za mną, gnało mnie, nakłaniało, aby kogoś ugodzić nożem. (...) Pomyślałem, że najpewniej będzie zamordować w pustym kościele jakąś starą, modlącą się kobietę" - wspominał.
Odwiedził kilka krakowskich świątyń, ale okazja nadarzyła się dopiero w kościele sióstr Sercanek. Gdy wychodził, zobaczył klęczącą staruszkę. Podszedł do niej i bagnetem dźgnął w plecy. Zadał cios na wysokości serca, licząc, że będzie śmiertelny. Jednak ofiara poczuła tylko ukłucie i dopiero po przyjściu do domu zobaczyła niewielką ranę.
Dwa dni później Kot znów poczuł zew krwi. Śledził spotkaną na ulicy staruszkę, a później razem z nią wszedł do kamienicy i na półpiętrze ugodził kobietę nożem w plecy. Ofiara doznała poważnych obrażeń, ale przeżyła.
Tyle szczęście nie miała 86-latka zaatakowana przez psychopatę tydzień później w przedsionku kościoła św. Jana. "Uderzyłem nożem w plecy. Potem w najbliższej bramie starłem krew z noża i palec oblizałem" - opisywał Karol Kot.
Po kilku godzinach kobieta zmarła w szpitalu, a w Krakowie zapanowała panika. Starsze panie bały się wychodzić z domów, niektóre idąc do sklepu zakładały na plecy tarcze z pokrywek, żeby uchronić się przed atakiem mordercy.