Trwa ładowanie...
21-06-2007 10:50

Kot na szczycie

Kot na szczycieŹródło: AKPA
d18g2mr
d18g2mr

Sukces: W „Testosteronie” siedmiu facetów rozmawia o kobietach. Podobno równie ciekawe dyskusje toczyły się poza planem. Śmietanka polskich aktorów odizolowana przez miesiąc od kobiet i świata zewnętrznego. Czy w trakcie tych męskich rozmów dowiedział się pan czegoś o mężczyznach, czego nie wiedział pan wcześniej?
Tomasz Kot: Nie był to obóz zamknięty, bo wielu z nas pracowało jednocześnie gdzie indziej. Borys Szyc kręcił „Oficerów”, ja grałem w „Dlaczego nie!”, Tomek Karolak krążył po kilku planach, ale rzeczywiście byliśmy dość odizolowani. Zdjęcia kręciliśmy głównie w nocy i wtedy był czas tylko na „Testosteron”. Nie uczestniczyłem w tych dyskusjach, spałem gdzie indziej. Początkowo koledzy się dziwili, ale przywykli do tej sytuacji. Główne pozaplanowe atrakcje mnie omijały. Ale ja ostatnio straciłem zainteresowanie takimi męskimi rozmowami na tematy męsko-damskie. Jestem na etapie skupienia się na sobie.

Czy to z powodu 30 lat, które dopiero co pan skończył? Czuje pan, że przekroczył jakąś granicę?
Przywiązywanie się do takich okrągłych rocznic umieściłbym na jednej półce ze znakami zodiaku i wiarą w cyfry i numery. Mam do tego duży dystans. A trzydziestka? Czas nie jest dla wszystkich identyczny i nie powinniśmy się za bardzo do licznika wieku przywiązywać. To nie czas mija, a my mijamy. Czasami rozmawiam z kimś, kto dawno przekroczył czterdziestkę, a mam wrażenie, że jest ode mnie dużo młodszy. Więc nie chodzi tu o skończone 30 lat. Nadszedł moment, kiedy dochodzę do podsumowań, przemyśleń. Wiążę to ze swoim rozwojem wewnętrznym, drogą, jaką idę w życiu. Dlatego straciłem zainteresowanie takimi nocnymi rozmowami. Bo czego nowego mógłbym się dzięki nim dowiedzieć?

Przeżył pan wiele takich chwil? Ma pan dosyć?
Tak.

Zastanawiał się pan nad tym, co to dzisiaj znaczy być prawdziwym mężczyzną?
Myślę, że to się wiąże się z poczuciem odpowiedzialności. Przecież każdy człowiek powinien być odpowiedzialny.

d18g2mr

Wiele zmieniło się ostatnio w pana życiu. Ożenił się pan, kupił mieszkanie, urodziło się panu dziecko. Może stąd te przemyślenia.
Tak, ale to zaledwie część zmian, dotycząca spraw „technicznych”. Rozmyślałem o ciąży mojej żony, o tych dziewięciu miesiącach. Dziecko rozwija się, rośnie w brzuchu, ale te dziewięć miesięcy to czas ważny również dla rodziców. Nie wolno go przespać. Został wymyślony przez siłę wyższą, żebyśmy my, rodzice, też mogli się odpowiednio skonfigurować i przeprogramować do nowej roli. A mam wrażenie, że ludzie często o tym zapominają. Podobnie jak o składanych sobie przyrzeczeniach. Kiedyś często obiecywałem sobie: „Od jutra coś zmienię w swoim życiu, zachowaniu, będę lepszy”. I nic nie robiłem. Wystarczy jednak uświadomić sobie, że wszystko szybko mija i nikt nie wie, kiedy jego czas się skończy, żeby przestać rzucać słowa na wiatr. Skoro dzisiaj wieczorem możemy już nie żyć, dlaczego nie próbować zacząć siebie zmieniać już od tej właśnie chwili?! Więc największą zmianą w moim życiu jest skupienie się na chwili obecnej, na najbliższych 24 godzinach. Można sobie o różnych rzeczach marzyć, planować, ale to, kim
jesteśmy i jak jesteśmy odbierani, decyduje się w danej chwili. I nie jest tak, że jeśli kiedyś zrobiłem coś dobrego, codziennie mogę się budzić z myślą: „OK, jestem dobry”. Stawanie się odpowiedzialnym mężczyzną to codzienny proces.

Skąd taki ostateczny ton? Dlaczego miałby pan za chwilę nie żyć? Wygląda pan na okaz zdrowia.
Nie wiem, kiedy nadejdzie ten moment, ale chciałbym móc wtedy bez wstydu spojrzeć w lustro. Oczywiście, nie można wpadać w paranoję. Do niedawna powodował mną dziki pęd: kariera, plany, marzenia. Nie można się dać zwariować. To, co ma przyjść, przyjdzie na podstawie tego, jak teraz żyję.

A co się takiego zdarzyło, że nagle zmienił pan sposób myślenia? Sprawiło to małżeństwo?
Żeby nie wchodzić w szczegóły, powiem tak: kiedy okres studencki za bardzo się przedłuża, dobrze jest uświadomić sobie, że nadszedł czas, żeby coś zmienić.

d18g2mr

Czyli co? Były dziewczyny, alkohol, balangi?
Tak, to wszystko było. I się skończyło. Doszedłem do wniosku, że takie życie nie ma sensu. To żadna sztuka walczyć co noc o złoty medal w dziedzinie, w której każdy menel jest mistrzem świata. Są tacy, którzy nie ocknęli się w odpowiednim momencie, a potem powstawały o nich dramatyczno-liryczne piosenki i stawali się bohaterami anegdot. Tylko nikt się nie zastanawiał nad ich cierpieniem. I cierpieniem ich bliskich, bo je ukrywali, samotności, jakiej doświadczali. Bycie bon vivantem coś za sobą pociąga.

Takiego Kota nie znałam. Sprzedawał pan dotąd inny obrazek: młody, wybitnie utalentowany aktor, uśmiechnięty.
W kręgosłup mam wmontowaną uczciwość. Niczego też nie sprzedawałem. Ważne jest sumienie, staram się nie kłamać. Liczy się rozwój. Na tym on polega, żeby móc sprzęgnąć samego siebie, jeżeli gdzieś się za daleko zajdzie. Móc się cofnąć i znów znaleźć na rozdrożu, na którym się wcześniej pomyliło. I wybrać właściwą dro-gę. To nie jest łatwe, Ale jeśli to zrobisz, skutki są pozytywne. Praca nad sobą to nie jest przekopanie ogródka, to ciężka praca na roli i długotrwała. Jeśli się coś zaczyna budować, warto to robić solidnie.

Można odnieść wrażenie, że niewiele pan dokonał, a mnóstwo stracił. A tak nie jest. Jest pan jednym z najpopularniejszych aktorów młodego pokolenia. Nikt panu tego w prezencie nie przyniósł.
To prawda, pracowałem non stop. Miałem okres, kiedy w ogóle nie wychodziłem z teatru. Grałem mnóstwo głównych ról. Było to pożyteczne doświadczenie, czuję się dzięki temu bardziej elastyczny. W mądrej księdze napisano: „Talent trzeba pomnażać”.

d18g2mr

Bonus dostał pan już na starcie. Niezdana w terminie matura w pana przypadku okazała się trampoliną w przyszłość. Jak w hollywoodzkim filmie, 19-latek dostaje etat w teatrze…
Kiedyś o tym myślałem, że tak to musi wyglądać z zewnątrz: dziecko szczęścia. Ale nie mam skłonności do dramatyzowania i nie lubię mówić o trudnościach związanych z uprawianiem zawodu aktora. Chodzi przecież o efekt, a nie o trudy dojścia do tego efektu. Teatr jest moją pasją. Pamiętam, jak kiedyś w czasach szkolnych dostałem w domu szlaban na teatr, ponieważ opuszczałem lekcje. Kółko teatralne w Legnicy prowadził Janusz Chabior. Więc mówiłem rodzicom, że idę do koleżanki się uczyć, a w rzeczywistości chodziłem na próby. A kiedyś Jasiu zaproponował mi rolę w przedstawieniu, zgodziłem się, ale chciałem wystąpić pod pseudonimem. Bo to małe miasto, jeden teatr i rodzice od razu by się o moim nieposłuszeństwie dowiedzieli. Mój upór później procentował. Więc to nie było tak, że siedziałem bezczynnie i nagle dostałem bonus od życia.

Ważnym etapem w pana życiu była rola Hamleta. Zagrał ją pan w wieku 24 lat. Aktorzy mówią, że z tą rolą jest problem, bo kiedy można ją zagrać, to już nie można. I odwrotnie. Bo wymaga dojrzałości w młodym wieku.
W przedstawieniu grałem przez dwa lata, dojeżdżając do Legnicy. Każde było inne. W jego trakcie dojrzewałem. To był dla mnie okres istotny, burzliwy. Ale dzisiaj, gdyby ktoś mi dał szansę cofnięcia się o 10 lat, nie przyjąłbym tego daru. Skwitowałbym go gorzkim śmiechem. Za nic w świecie nie chciałbym ponownie przeżywać tego okresu, tych pytań bez odpowiedzi.

d18g2mr

Mówi pan o roli, czy pytaniach, które były w panu?
O tym i o tym. Jedno jest związane z drugim, taki zawód. Podczas spektakli odkrywałem siebie. Kiedyś podczas prób Chabior wybiegł na scenę i nagle dotarło do mnie, co mówi: „Wiatr położył swą dłoń na żaglu”. W każdym przedstawieniu odkrywałem jakieś nowe zdanie, które pobudzało moją wyobraźnię. Zastanawiałem się: „Jak ten Szekspir to wymyślił?”. Mijały wakacje, przyjeżdżałem i inaczej wypowiadałem tekst. Dlatego praca aktora jest tak fascynująca, że rolę stale można poszerzać. A później tekst uzupełnia głowę.

Po studiach dostał pan etat w krakowskim Teatrze Bagatela, więc można by było powiedzieć: szczęściarz. Ale prawie pan nie grał.
Wtedy wydawało mi się, że to trwa wieki. Miesiące się rozciągały, a ja nie grałem. Ale na-wet z największych upadków trzeba wyciągać nauki. Kiedy po okresie oczekiwania na role, egzystowania na suchej pensji, wszedłem na pierwszą próbę, bo znalazłem się w obsadzie, strzelałem tekstem jak z kałasznikowa. Miałem w sobie tak wielką chęć pokazania się i udowodnienia, że jestem przydatny. Teatr to prawdziwa szkoła teatralna, bo w szkole jest się pod kloszem. Wykuje się egzamin drugi, trzeci i jest fajnie. Tylko potem trzeba swoją przydatność udowodnić w życiu. Dzięki temu okresowi, miałem potem większą siłę przebicia.

Nie do odparcia. Na castingu do roli Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa” miał pan prawdziwe wejścia smoka: walnął głową w ścianę.
Tak było, ale prasa to wyolbrzymiła. Tak samo było z Bareją. Kiedyś powiedziałem, że podobają mi się filmy Barei, a potem w Internecie przeczytałem, że jestem jego miłośnikiem. Tak zostało i każda kolejna osoba tak o mnie pisze: „Tomasz Kot jest miłośnikiem filmów Barei”. Podobnie jest z seminarium duchownym. Wszyscy piszą, że się tam uczyłem.

d18g2mr

Przez pół roku chodził pan do liceum przy seminarium. Niech pan nie mówi, że to bez znaczenia.
Miałem wtedy 15 lat i było to niższe seminarium. Niewiele z tego rozumiałem. A najśmieszniejsza ze wszystkich historii o mnie dotyczyła pytania o to, czy zagrałbym homoseksualistę. Odpowiedziałem, że to zależy od scenariusza, rozmowy z reżyserem. Potem przeczytałem: „Kot czeka na rolę geja”. W ostatnim wywiadzie powiedziałem, że nie nazwałbym siebie gwiazdą, mając na myśli gwiazdy, które stać na kaprysy. I w Internecie pojawiły się artykuły „Nie jestem gwiazdą”.

No więc, jak to było z uderzeniem głową w ścianę?
Kilka razy wcześniej zdarzyło mi się być blisko wygrania castingu, ale nic z tego nie wychodziło. Pomyślałem: „Trudno. W teatrze wszystko się dobrze rozwija, gram główne role, jest OK. Widocznie film i praca przed kamerą nie jest mi pisana”. I wtedy ktoś mnie zaprosił do Katowic na zdjęcia próbne. Akurat zdawałem egzamin na wydziale reżyserii i pracowałem nad sceną pijaństwa w „Płatonowie”. W Katowicach poproszono mnie dokładnie o to samo: „Czy mógłby pan zagrać, jak wraca pan pijany do domu i robi awanturę?”. Odpowiedziałem: „Proszę bardzo”. Za mną stała jakaś dykta. Wiedziałem, w co uderzam. Stuknąłem w nią głową.

W „Skazanym na bluesa” stworzył pan kreację, za którą dostał nagrody krytyków i publiczności. Sądziłam, że w ślad za tym posypią się ciekawe propozycje. Nic o nich jednak nie słychać.
Bo ich nie było. Następnym filmem był „Testosteron”, a potem „Dlaczego nie!”. Ale nie cierpię z tego powodu. Przez całą szkołę pakowano mnie w role schizofreniczno-powstańczo-ogniowe. A ja chciałem się sprawdzić w komedii. I udało się. Dwie role w teatrze po skończeniu szkoły były komediowe. A teraz mogę się cieszyć, że widownia docenia mnie w obydwu odsłonach – i dramatycznej, i komediowej.

d18g2mr

Rzeczywiście, widzowie pana uwielbiają, wystarczy wejść na forum internetowe przy którymś z seriali, w których pan gra. Nawet w Wikipedii można przeczytać: „Polski aktor specjalizujący się serialach telewizyjnych…”. Nie obawia się pan, że trudno będzie potem zagrać coś serio?
Tak, tak, też to czytałem. Wykonuję ten zawód dobrych kilka lat, ale czas spędzony przed kamerą jest o wiele krótszy od tego, który spędziłem na scenie. Mam w sobie ciekawość poznawania świata kamery. Kręcę czwartą serię „Niani” i po raz kolejny spotykam się z Jurkiem Bogajewiczem. Wiem, że serial jest oglądany, ma swoją widownię, a my nie idziemy w nim na skróty. Obserwuję siebie, zastanawiam się, jak uniknąć rutyny, nudy. To też jest rozwój. Nieporównywalny z Szekspirem. Zgoda, ale jeśli przewracam się w „Niani” i na scenie w spektaklu „Hamlet”, za każdym razem jest to mój tyłek. I boli tak samo. I w Szekspirze, i w sitcomie jest proste aktorskie mięso. Nie rozróżniam ról bardziej szlachetnych od mniej. Takie są warunki, w takich czasach żyjemy. Może moje niektóre wybory są złe, czas pokaże. Nie zamierzam kończyć kariery za dwa czy trzy lata. Chciałbym jeszcze grać dziadków za trzydzieści parę lat.

Ale może znudzi się pan widzom.
To się może zawsze zdarzyć każdemu. Dla mnie to wciąż początek, tak naprawdę jestem tutaj dopiero trzeci rok.

A może grywa pan w serialach dla pieniędzy?
Nie, mam z tego frajdę, to moja praca. Uważa pani, że powinienem siedzieć bezczynnie i czekać na filmy, w których się gra „naprawdę” i których się kręci kilka na kilka lat? Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji.

Jako aktor komediowy świetnie się pan spisuje. W roli Robala w „Testosteronie” jest pan bardzo zabawny. Sam budował pan tę postać?
Wspólnie z reżyserami. W „Niani” zawsze jestem w garniturze, zapięty na ostatni guzik. Zastanawiałem się, jak zagrać Robala, żeby go wiarygodnie przedstawić. Wymyślałem mu wąsy, rekwizyty. Andrzej Saramonowicz mówił: „Nie, trzeba iść od środka głowy”. Miał rację. Nie wiedziałem, jaki będzie efekt. Ten sposób gry przypominał stąpanie po cienkim lodzie. Nawet koledzy na planie pytali: „Co ty w ogóle grasz?! Co to jest?”. A ja wierzyłem, że mój pomysł się dopełni poprzez grę kolegów. Kiedy mi zaproponowano Robala, bardzo się ucieszyłem, ale chwilę później przestraszyłem.

Czy dużo ról pan odrzuca?
Jak odrzucam, to z braku czasu. Rzadko decydują kwestie merytoryczne. A reżyserzy myśląc, że jestem zajęty, rzadko do mnie dzwonią.

Mówi pan, że nie uczestniczy w życiu towarzysko-bankietowym warszawki. Może trzeba bywać, żeby otrzymywać propozycje?
Nie, większość ludzi wie, jak się nazywam i kto jest moim agentem. Nie przypuszczam, żeby na popijawach dochodziło do załatwiania interesów. Jeżeli mam wybór, wybieram co innego. Z mojego punktu widzenia wygląda to tak: idę do pracy, czasem potem idę do następnej pra-cy, a w międzyczasie wyrzucam śmieci, idę na zakupy. Żyję normalnie. Nie mogę narzekać na brak szczęścia. Pozostaje tylko kwestia jego wykorzystania. Trudno cieszyć się z chwilowych sukcesów. One są zawsze chwilowe. Ten, kto wchodzi na Mount Everest, nigdy na nim nie zostanie. Postoi chwilę, potem musi zejść…

Liczy się radość wchodzenia.
Tak, ale na szczycie jest się zaledwie chwilę. Podam przykład: zdaję do szkoły teatralnej. Egzaminy trwają dwa tygodnie. Kursuję na trasie Legnica – Kraków. Po raz pierwszy jestem sam w większym mieście. Cały czas strach i adrenalina; czy się uda. Jeśli nie, grozi mi wojsko. Nagle dowiaduję się, że zostałem przyjęty. Zaczynam myśleć praktycznie: cztery lata z głowy. Osiągnąłem coś, ale to nic nie znaczy. Spełniło się marzenie, ale znowu zaczynam od zera. Tak myślałem po skończeniu szkoły. Potem to samo było po przeprowadzce do Warszawy. Taki uziemiacz ma dobre strony. Inaczej człowiek mógłby za bardzo wzlecieć w górę.

Pana chwila na Evereście trwa. Tylko od pana zależy, co z nią dalej zrobi.
Niezupełnie. Nie mam wpływu na scenariusz, nie jestem reżyserem i nie siedzę przy stole montażowym, nie decyduję o końcowym efekcie. Natomiast tę działkę, za którą jestem odpowiedzialny, staram się wykonywać uczciwie. Mam szczęście, bo uprawiam zawód, który lubię. I staram się mu sprostać, niezależnie od tego, w czym gram i jakie są później recenzje. A jak odnajduje się pan w Warszawie? Pochodzi pan z Legnicy, pana żona z Częstochowy. Mieszkałem osiem lat w Krakowie. Poznałem jedno miasto, teraz poznaję drugie. Warszawa odpowiada mi pod względem energetycznym. Tu się człowiek czuje inaczej niż w Polsce, którą do tej pory znałem. To miasto jest duże. Mieszkam sobie gdzieś i nikogo to nie obchodzi. Trzeba tylko znaleźć własną Warszawę, wtedy jest fajna.

Pana to Mokotów?
Niekoniecznie. Mam tu swoje miejsca, w których się dobrze czuję. Kiedy wyjeżdżałem na studia z Legnicy, chciałem się przekonać, jak to jest tam dalej. Teraz już nie.

Ale może warto zobaczyć, jak jest w Hollywood?
Tu jest tyle możliwości, miejsc nieodkrytych, że raczej mnie nigdzie dalej los nie pogoni.

Mimo sukcesu, wciąż jest pan skromny.
Tak i na pewno nie jest to kokieteria. Umiem docenić to, co dostaję. Wiem, że rodzice niepokoili się o pana przyszłość. Jak teraz przyjmują sukcesy syna? Bardzo się cieszą. Dla nich też to jest zaskoczenie, że mi się tak ułożyło. Podobnie rodzeństwo. Brat mieszka w Belfaście, siostra w Edynburgu. W Legnicy z rodzicami została najmłodsza siostra.

Pana ukochana siostra Gosia? Nie chce przypadkiem pójść w pana ślady?
Nie! Gosia jest młodsza ode mnie. Mam do niej wyjątkowy stosunek.

Wychowywał ją pan?
O nie, wychowywali ją rodzice. Ale zdarzyło mi się ją przewijać…

Jak wygląda dzisiaj pana dzień?
Bardzo różnie. Generalnie higienicznie. Jeżeli dużo kręcę, wstaję wcześnie rano, o piątej. Wracam do domu w południe, a czasem wieczorem. Bywa, że wieczorem mam przedstawienie. Granie to ciężka robota. Staram się jak najwięcej przebywać w domu. Mój świat jest wyprostowany: jest praca i dom.

A co jest ważne poza pracą?
Spokój. Ze spokoju rodzą się najlepsze rzeczy, więc warto o niego zadbać.

A miłość nie?
Miłość jak najbardziej. Ale miłość, by się rozwijała, potrzebuje spokoju.

Mniej teraz grywa pan w teatrze?
Nie narzekam, gram mniej więcej tyle samo, ile grałem w Krakowie, około dziesięciu przedstawień miesięcznie. Teraz w Teatrze Nowym na Pradze.

Jak siebie widzi pan w przyszłości?
Nie zastanawiałem się nad tym. Jako aktor skupiam się na tym, co robię i chcę to robić dobrze. A prywatnie dobrze mi się żyje w moim małżeństwie. Rozważania o kryzysie męskości są mi obce. Nie mam z tym problemu. Trzeba przenieść ciężką walizkę, to ją przeniosę. Moja żona w ramach równouprawnienia nie będzie sobie wyrywała rąk ze stawów. Czuję się spełniony jako facet i życzę wszystkiego dobrego wszystkim kobietom. 4

Rozmawiała: Aleksandra Szarłat

Wydanie internetowe www.sukcesmagazyn.pl

d18g2mr
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d18g2mr