Krótka historia bimbru
Samogon, księżycówka, deszczówka, deptanka, duch puszczy, łzy sołtysa - można długo wyliczać nazwy, które konsumenci nadawali temu wysokoprocentowemu napojowi alkoholowemu. Choć prywatne gorzelnictwo jest nielegalne od blisko 150 lat, wciąż cieszy się w Polsce sporą popularnością, a domowy bimber stanowi atrakcję przyjęć i rodzinnych imprez.
15.01.2015 | aktual.: 15.01.2015 14:24
W internecie bez trudu znajdziemy oferty sprzedaży aparatury do domowej destylacji alkoholu. Nowoczesne urządzenia w niczym nie przypominają amatorskiego zestawu z czasów PRL-u, czyli zajmującego całą łazienkę systemu beczek, wiader, garnków i rurek, który mogliśmy oglądać w kultowym filmie Stanisława Barei "Poszukiwany, poszukiwana".
Bohater komedii, ukrywający się w przebraniu gosposi, zatrudnia się u rzekomego profesora, który zużywa ogromne ilości cukru. Jak twierdzi, niezbędnego do badania "cukru w cukrze". "Marysia" odkrywa prawdę, gdy korzysta z zamkniętej zwykle łazienki, w której z kranu leje się wysokoprocentowy alkohol. Natomiast za kotarą odnajduje "laboratorium". "Domyślałam się, ale nie sądziłam, że to na skalę przemysłową. Naprawdę nikomu nic nie powiem" - zapewnia przerażonego profesora.
Jego niepokojowi trudno się dziwić, ponieważ domowa produkcja bimbru była przestępstwem, szczególnie tępionym przez władzę ludową. Jednak paradoksalnie to właśnie w czasach PRL nastąpił największy rozkwit nielegalnego gorzelnictwa.
Siekiera, motyka, bimber...
Nie wiadomo skąd pochodzi określnie bimber. Językoznawcy dopatrują się zapożyczenia ze slangu warszawskich złodziejaszków, choć w ich żargonie bimber oznaczał zazwyczaj skradziony przedmiot, który po aresztowaniu stawał się dowodem winy. Do słownika języka polskiego trafił w 1958 r., jako wódka pędzona nielegalnie prymitywnym, domowym sposobem. Jednak bimber był znany znacznie wcześniej, bowiem już w XIX wieku na polskiej wsi kwitła produkcja samogonu, na bazie zbóż lub ziemniaków. Działalność gorzelniczą na ziemiach zaboru rosyjskiego jeszcze bardziej podkręciła prohibicja wprowadzona w imperium Romanowów po wybuchu I wojny światowej.
Po odzyskaniu niepodległości okazało się, że na obszarze dawnej Kongresówki działa więcej nielegalnych gorzelni niż oficjalnych zakładów. Z czasem zaczęło ich ubywać, choć podczas licznych kryzysów, których nie brakowało w okresie międzywojennym, chłopi znów masowo zabierali się za pędzenie alkoholu. Produkcja i handel samogonem kwitły także podczas okupacji hitlerowskiej, gdy powstawały prawdziwe centra bimbrownicze, np. w podwarszawskim Legionowie. "Siekiera, motyka, bimbru szklanka/W nocy nalot, w dzień łapanka..." - brzmiały słowa jednej z "zakazanych piosenek".
"Plaga zejdzie do grobu"
Rozkwit bimbrownictwa nastąpił w czasach PRL-u. Wódka była wówczas droga - za przeciętne wynagrodzenie można było kupić zaledwie około 30 butelek wysokoprocentowego alkoholu, dlatego Polacy szukali tańszych trunków. Władze ludowe robiły co mogły, żeby ograniczyć skalę nielegalnego bimbrownictwa. Bynajmniej nie z powodu troski o zdrowie obywateli. Państwo potrzebowało pieniędzy, a Państwowy Monopol Spirytusowy przynosił ogromne dochody - nawet 200 miliardów złotych rocznie i był jedną z najważniejszych pozycji budżetowych. Mniejsze spożycie oficjalnie sprzedawanej wódki wpływałoby na uszczuplenie państwowej kasy.
Już w 1959 r. wprowadzono ustawę o zwalczaniu niedozwolonego wyrobu alkoholu, która z niewielkimi zmianami obowiązywała aż do... 2001 r. Za produkcję samogonu groziło nawet 15 lat więzienia, a za jego kupowanie - 3 lata. Odsiadka czekała nawet osoby, które wiedziały, że sąsiad pędzi bimber i nie podzieliły się tą informacją z milicją.
W obawie przed sankcjami nielegalne gorzelnie urządzano wówczas w piwnicach, opuszczonych szopach, a nawet poniemieckich bunkrach. Stróże prawa organizowali naloty na producentów samogonu, a do gazet regularnie trafiały relacje o zniszczeniu kolejnych bimbrowni. W 1963 r. tygodnik "Polityka" triumfalnie donosił: "Rok bieżący jest jednym z ostatnich, kiedy można jeszcze pisać o bimbrze. Niedługo będzie to egzotyka, pojedyncze śmieszne wypadki, w każdym razie nie temat. Bimber jako problem, jako plaga zejdzie bezpiecznie do grobu". Jednak entuzjazm okazał się przedwczesny...
Receptura grunwaldzka
Kolejna bimbrowa rewolucja rozpoczęła się po wprowadzeniu stanu wojennego, który wiązał się m.in. z reglamentacją alkoholu. Szacuje się, że na początku lat 80. w Polsce mogło działać nawet 150 tys. nielegalnych gorzelni, które przeniosły się wówczas ze wsi do miast. Przyczyniło się do tego upowszechnienie cukru jako surowca wyjściowego. Jego przerób nie był tak długi i kłopotliwy jak w przypadku ziemniaków - przygotowywany z nich zacier wydzielał mało przyjemny zapach, często zdradzający bimbrowników. W latach 80. niemal każdy dorosły Polak wiedział, iż aby uzyskać czysty alkohol, należy zapamiętać datę bitwy pod Grunwaldem. Czyli wziąć 1 kg cukru, 4 dekagramy drożdży i 10 litrów wody, a potem zrobić zacier i po cichu destylować. Polacy produkowali hektolitry samogonu na bazie cukru. Niektórzy stosowali do jego wyrobu także konfitury, przeterminowane cukierki czy buraki cukrowe. - Swego czasu pomagałem sąsiadowi, który targał na trzecie piętro worek cukierków, tzw. malinówek. Nabył je na przecenie, kiedy to
sklepowe magazyny zalała woda i cukierki stanowiły jednolitą bryłę. Na moje pytanie: Po grzyba ci to? Tajemniczo rzekł: Zobaczysz. Przez dwa tygodnie po klatce schodowej snuł się cudowny malinowy zapaszek, a wódeczka wyszła przednia - wspomina w "Gazecie Wyborczej" Andrzej Fiedoruk, socjolog i publicysta. Produkcja bimbru jest nadal nielegalna. Wprawdzie sprzęt do destylacji można kupić oficjalnie i bez najmniejszego problemu, ale za domowe pędzenie nawet małej ilości samogonu grożą nam dwa lata więzienia. Mimo to "księżycówka" wciąż cieszy się sporą popularnością i bywa atrakcją wielu wesel, a często także snobistycznych przyjęć.
Rafał Natorski /PFI, facet.wp.pl