Late night with Marcin Prokop
02.05.2012 | aktual.: 27.12.2016 15:17
None
Zwykle pojawia się w Maximie po drugiej stronie dyktafonu. Tym razem Marcin Prokop odpowiada na pytania Krzysztofa Paplińskiego. Mówi o mediach, swoich najbliższych planach i o tym dlaczego czuje się spełniony.
Rozmawiał: Krzysztof Papliński
Prokop: Myślę, że przy okazji wzrostu zabrakło pytania o to, czy gra pan w koszykówkę, czy wszyscy w rodzinie byli tacy wysocy, gdzie pan kupuje ubrania i w jakim łóżku pan śpi. Przydałoby się też kilka pytań o Dorotę Wellman - jak się poznaliśmy, czy przyjaźnimy się prywatnie i czy dobrze nam się razem pracuje. Przy okazji zarobków, można by się posiłkować wyliczeniami regularnie robionymi przez tabloidy na ten temat. Myślę, że nawet urząd skarbowy nie jest w tej kwestii tak skrupulatny i wnikliwy jak wspomniane gazety. Niestety, efekty ich dociekliwości zwykle ocierają się o science fiction. Na przykład przeczytałem gdzieś, że jeżdżę samochodem wartym 900 tysięcy złotych. A może ktoś wcisnął "zero" o jeden raz za dużo?
Late night with Marcin Prokop
Prokop: W skali makro jestem zdecydowanym optymistą. Widzowie coraz chętniej migrują od dużych, mainstreamowych kanałów i przechodzą do kanałów tematycznych. Gdybyś wziął dane dotyczące udziałów w rynku sprzed kilku lat, gdzie w taki serek zestawione były wyniki oglądalności stacji telewizyjnych, widoczne byłyby dwie, trzy stacje dominujące i małe plasterki kanałów tematycznych. W tej chwili tendencja jest odwrotna - duże kanały muszą walczyć o pozycję, a tematyczne coraz bardziej się rozpychają, zajmując coraz większą przestrzeń na rynku. Wniosek jest taki, że dzięki temu będzie więcej potencjalnych miejsc pracy dla prezenterów telewizyjnych. Nie planuję jakichś desperackich kroków i szukania miejsca poza szeroko rozumianym show-biznesem, mam natomiast nadzieję dalej dywersyfikować swoje zajęcia w obrębie tego medium. Lubię różnorodność. Chciałbym nadal robić program z jakąś formą dziennikarstwa w tle, taki jak "Dzień Dobry TVN", a do tego program rozrywkowy, taki jak "Milion w Minutę", który - chociaż
to format - ma jakiś tam mój odcisk autorski. Nie wchodzę na plan z gotowym, napisanym przez kogoś scenariuszem, tylko sam tworzę swoją postać. Bawię się nią i bardzo mi się ta gra w animowanie własnego awatara podoba. No i chciałbym nadal uczestniczyć w czymś takim, jak "Mam Talent", który jest wielką produkcją ze wszystkimi tego konsekwencjami, w której mogę zaprezentować nieco inny arsenał środków. Chcę też jednak robić rzeczy poza telewizją. Stąd praca w prasie. Ona wymusza znacznie większą odpowiedzialność za słowo, które na ekranie jest często ulotne. A druk ma pamięć wieczną. Chętnie wróciłbym też do radia - marzy mi się autorska audycja muzyczna. To moja największa pasja i chyba największa kompetencja. Na tym akurat naprawdę się znam. Mam również w planach napisanie kolejnej książki.
Late night with Marcin Prokop
To, co zrobiliśmy z Szymonem Hołownią, dało mi ogromną satysfakcję. Zwłaszcza w sferze intelektualnej. Finansowej i prestiżowej też, ale to parametry drugorzędne. Generalnie poczułem, że to jest siłownia dla mózgu, która bardzo dużo dała temu mojemu "mięśniowi", uśpionemu pracą w telewizji i bardzo chciałbym dalej mu robić dobrze. Więc kolejna książka jest już w fazie realizacji. Nie będzie to jednak "Bóg, kasa i rock'n'roll 2" tylko zupełnie inny projekt. Mam nadzieję, że zaskakujący. Uf, sporo tych planów, ale nie lubię się nudzić i jestem dość pazerny na wyzwania.
Papliński: Przy wszystkich mediach, o których wspominałeś, pominąłeś internet. Czy widzisz gdzieś miejsce dla siebie w internecie, poza Pudelkiem?
Prokop: Wiesz, pomimo dosyć młodego wieku, a przynajmniej tak się łudzę, jestem raczej człowiekiem ery analogowej. Dorastałem w zasadzie bez internetu, on pojawił się dopiero, gdy miałem 15 czy16 lat. Nie zżyłem się z tym medium organicznie, nie wyssałem go z mlekiem matki, jak współczesne dzieciaki.
Prokop: Tak, ono zaczęło się w internecie i jest z nim nierozerwalnie połączone. Adresy ulubionych stron jestem w stanie cytować z pamięci. A mówiąc serio, internet jest dla mnie wciąż medium, którego nie potrafię traktować do końca poważnie. Jest to medium nabyte, którego oczywiście uczyłem się wraz z pojawieniem się pierwszych modemów, w których należało wykręcić numer 0202122 i po szczęśliwym uzyskaniu sygnału z TP SA, można było posiedzieć na IRC-u, czy spróbować z jakiegoś BBS-a ściągnąć...
Late night with Marcin Prokop
Prokop: Pornografię w dość ohydnej rozdzielczości, składającą się z jakichś czterech pikseli. A jednak, mrużąc oczy, można było wyobrazić sobie, że to jest właśnie ten mokry nosek, o który chodziło. Ale to rozwijało wyobraźnię, bo cokolwiek by się z tych pikseli nie ułożyło, to i tak musiało się kojarzyć z dupą, jak w dowcipie. Internet wciąż jest novum, które nie "połknęło" jeszcze mediów tradycyjnych. Oczywiście wiem, że internet się rozwija, a prasa zwija, ale jeżeli chodzi o tworzenie treści, czy też, jak to się wytwornie mówi - kontentu - to wciąż jest domena redakcji prasowych. Internet nadal bardziej kopiuje i dystrybuuje, niż sam wytwarza. 80 proc. kontentu w sieci jest odzwierciedleniem treści tworzonych w innych mediach: gazetach czy telewizjach. Bardzo mało dobrej jakości kontentu autorskiego tworzone jest przez zespoły redakcji wyłącznie internetowych. No i mam wrażenie, że w ostatnim czasie nie zaszła w internecie żadna rewolucyjna zmiana, porównywalna z pojawieniem się Google'a czy
Facebooka. W tym sensie, że jest to nadal suma nieuczesanej, przypadkowej, niezweryfikowanej wiedzy, do której trudno jest mieć jakiekolwiek zaufanie. Dotyczy to nawet Wikipedii, często podstawy researchu we wszelkich tematach. Nie ma również w pełni przemyślanego modelu i pomysłu, jak zarabiać na internecie versus nakłady i środki, jakie trzeba ponieść na inwestycje. Nie znam żadnego nowatorskiego, rewolucyjnego mechanizmu, który pozwalałby na zdobywanie przychodu - pomijam tu sprzedaż bannerów i reklam wyświetlających się wszędzie i denerwujących ludzi, bo to jest jednak dość tradycyjna forma działania. Z pewnością nad taką rewolucją pracują Google, Facebook i inne kombajny, które czeszą informacje na temat klientów i w jakiś sprytny sposób je skomercjalizują. Jednak jako konsument nie czuję, że internet jest w tym momencie medium bezwzględnie dominującym na wszystkich polach.
Late night with Marcin Prokop
Papliński: Masz na myśli "dominującym" czy może "dochodowym"?
Prokop: Powiem tak: nie udało mi się jeszcze zarobić na niczym w internecie, poza sprzedażą paru fantów na Allegro.
Prokop: A co ma jedno z drugim wspólnego? Kumpluję się zarówno z ludźmi, którzy ciągle mieszkają z rodzicami i spłacają pożyczkę za telewizor, jak i z ludźmi, którzy śpią na miliardach. Wśród jednych i drugich można trafić zarówno na fantastycznych kompanów, jak i kompletnych złamasów. Pieniądze nigdy nie były dla mnie kryterium oceny kogokolwiek. Tak samo nigdy nie były tematem wstydliwym, jak choroba weneryczna. Jestem wrogiem wszelkiej hipokryzji. Nie będę udawał, że obsługując w mediach kilka etatów, z trudem wyciągam średnią krajową. Owszem, mam dość wygodne życie, odniosłem jakiś tam sukces, ale od wielu lat ciężko na to pracuję. Inaczej niż górnik czy piekarz, ale ciężko, uwierz mi na słowo. Jednak nie pławię się w luksusach, brzydzę się ostentacyjnym bogactwem i tandetnym gwiazdorstwem. Nie mam wielkich potrzeb konsumenckich. Pieniądze są mi potrzebne przede wszystkim do poczucia niezależności. Mając względny luz finansowy, można swoją pracę wykonywać z otwartym umysłem i otwartą duszą. Można
pracować na jakość efektu, nie zastanawiając się nad kompromisami. Inaczej pracuje człowiek mający zabezpieczone warunki finansowe, a zupełnie inaczej taki, który ma nóż na gardle.
Late night with Marcin Prokop
Papliński: Nie boisz się tego, że twoje pięć minut kiedyś się skończy i też możesz mieć wtedy nóż na gardle?
Prokop: Oczywiście, że tak. Od zawsze z pokorą myślę o swoim zawodzie i wiem, że łaska publiczności, która jest moim pracodawcą, na pstrym koniu jeździ. Dlatego staram się zabezpieczać tyły. Ale równocześnie nie jestem defetystą. Pracą w mediach zajmuję się już od 15 lat. Odkąd pamiętam, wszyscy pytali mnie, czy nie jest mnie za dużo w telewizji, czy publiczność się nie znudzi? I czy nie wydaje mi się, że jak będę ciągnął kilka srok za ogon, to nie będę w stanie robić tego wszystkiego wystarczająco dobrze? No więc, jakoś od kilkunastu lat udaje mi się funkcjonować na tym rynku i utrzymywać na powierzchni. Parafrazując to powiedzenie o pięciu minutach sławy Warhola, moja chwila trwa już prawie kwadrans i daj Boże, żeby tak zostało. A gdyby się skończyło, mam już swoje plany B i C.
Prokop: Porażek było całkiem sporo. Dużo czasu, prób i różnych błędów zajęło mi dotarcie do punktu, w którym jestem. Staram się jednak działać zgodnie z japońską zasadą kaizen, według której każdy dzień ma cię przybliżać do wyznaczonego celu o jeden krok. Nie rób susów, nie licz, że znajdziesz siedmiomilowe buty, tylko idź swoim tempem, nawet jeżeli będzie to stopa po stopie, a dotrzesz do miejsca, gdzie chcesz być.
Late night with Marcin Prokop
Papliński: Ze stopkami masz łatwiej.
Prokop: To prawda. Po drodze oczywiście były momenty, kiedy na przykład byłem źle obsadzany w rolach. Pierwszym samodzielnym programem telewizyjnym, który prowadziłem, był "Prokop i Panny". Zostałem wtedy wyłowiony przez Ninę Terentiew jako cudowne dziecko telewizji. Nina myślała, że jak mnie wsadzi w ten format, ja natychmiast zawojuję serca widowni i stanę się antidotum na Kubę Wojewódzkiego. Zostanę okrzyknięty "młodym, pięknym, co to się na dupie zna". Tak mnie wtedy zresztą przedstawiała na zebraniach zarządu w TVP, dla którego byłem anonimowym chłopcem znikąd. Dlaczego ten program nie wypalił? Generalnie głębokie rozmowy o życiu i emocjach, które zresztą zawsze uwielbiałem prywatnie prowadzić, były kompletnie nieprzekonujące w wykonaniu 22-letniego mężczyzny o złej fryzurze, żółtawych zębach i ubierającego się we wzorzyste hawajskie koszule - w programie, który jest emitowany w piątek wieczorem, kiedy widz oczekuje bardziej rozrywkowego formatu. Jeżeli chodzi o inne porażki, mam wrażenie, że część
z nich nie była wynikiem moich działań, ale i tak podpisałem je swoim nazwiskiem. Tak było z "Machiną", gdzie de facto i tak udawało nam się przez ostatni rok działalności utrzymywać na powierzchni trupa, jakim było to pismo, a my przekonywaliśmy wszystkich, że on śpi. Do tej pory nie wiem, jak to się udawało.
Prokop: Jest kilka takich programów, do jednego nawet robiliśmy przymiarkę. Nazywa się "Who's Line Is It Anyway". Program polega na tym, że do studia zaprasza się kilku aktorów, którzy mają za zadanie improwizować na zadany temat w spontanicznie zaaranżowanych scenkach. I często wychodzą z tych historii genialne skecze. Przy tym programie wychodzi prawdziwy kunszt aktorów. Żaden serialowy, drewniany chłopiec, który ma napisany tekst i musi zagrać z tak zwaną białą miną, bo później i tak podkłada się muzykę, żeby pokazać, jaką czuł emocję, raczej z tym sobie nie poradzi. W Polsce zaprosiliśmy do programu trójkę aktorów zupełnie nieznanych i Piotra Adamczyka, który po prostu genialnie wszedł w tę konwencję. Pojawiły się też jednak inne nazwiska z czołówki aktorskiej, które całkowicie się wyłożyły. Okazały się po prostu drętwymi fajfusami. Jeszcze jeden format, który mi się podoba, to "Queer Eye for the Straight Guy". Czyli trzech gejów, którzy biorą na warsztat jakiegoś pachnącego potem, końskim nawozem i
szarym mydłem samca heteroseksualnego i próbują szybko przerobić go na kogoś ich zdaniem całkiem fajnego.
Late night with Marcin Prokop
Papliński: Trudno będzie nie wspomnieć w tym momencie o "Wolim i Tysiu".
Prokop: Mam poczucie, że taki format nie ma aktualnie w Polsce racji bytu z jednego prostego powodu - mało kogo interesują przygody wyperfumowanych celebrytów, którzy próbują znaleźć jakąś śmieszność w parodiowaniu czynności zawodowych wykonywanych przez większość Polaków, ledwo wiążących koniec z końcem. To jest trochę tak, jakby w 1981 roku generał Jaruzelski wyszedł do robotników w stoczni, będąc przebranym dla hecy w kombinezon okrętowego spawacza. Raczej mało zabawne. Przy tym mam mnóstwo szacunku i uznania dla dokonań zawodowych Marcina i Dawida. Obydwaj są megafachowcami w swych dziedzinach. Tyszka jest genialnym fotografem, uznanym na całym świecie. Ma gigantyczne dossier sukcesów. Woliński to samo. Dlatego tym bardziej nie rozumiem, po co postanowili to wszystko postawić na szali swojego wizerunku, biorąc się za coś, w czym po prostu nie są przekonujący. Może nie zdawali sobie sprawy z ryzyka? No, ale tak naprawdę to już nie mój problem.
Papliński: Czy w tej chwili są w Polsce programy, które chciałbyś poprowadzić na wypadek, gdyby te trzy, które robisz teraz, to było mało?
Late night with Marcin Prokop
Prokop: Właśnie uzmysłowiłeś mi tym pytaniem, że chyba jestem bardzo szczęśliwym i spełnionym zawodowo człowiekiem, bo wszystkie programy, które chciałbym robić, aktualnie już prowadzę - najpopularniejszy w Polsce program poranny oraz najpopularniejszy w Polsce program rozrywkowy, a do tego naprawdę fajny i wdzięczny teleturniej, w którym mogę robić to, co chcę, i bawić się jego formułą. Może to, co osiągnąłem w tej chwili, to już szczyt moich możliwości? W zasadzie jedyne, co pozostało do spróbowania, to program autorski emitowany pod moim własnym nazwiskiem. Ale to jest coś, co moim zdaniem już jest taką pieczęcią dla kariery i finałem pewnej drogi. Taką telewizyjną emeryturą z honorami.
Papliński: Czyli koniec twojej kariery powinien być taki sam, jak jej początek z programem "Prokop i Panny".
Prokop: W zasadzie dobrze się stało, że tak wyglądał mój chrzest bojowy. Dzięki tej porażce praktycznie od razu nauczyłem się wielkiej pokory wobec tej pracy, show-biznesu, telewizji i popularności. Gdyby nie to, być może szybko odbiłaby mi szajba. I znalazłbym się na wysokości, na której oddycha się rozrzedzonym powietrzem. Tylko że nie każdy, kto tam trafia, ma aparat tlenowy. A ja szczęśliwie dostałem go już na początku.
Rozmawiał: Krzysztof Papliński