LGM-118A "Peacekeeper"
Kiedy Alfred Nobel wynalazł dynamit, był pewien, że świat nigdy nie ujrzy już wojny. Światowy pokój miał zapewnić strach przed ogromem zniszczeń, jakie mogła spowodować wynaleziona przez niego broń. Nobel mocno się przeliczył, ale postulowaną przez niego rolę w czasach zimnej wojny całkiem dobrze spełniała broń atomowa.
25.04.2014 | aktual.: 25.04.2014 16:12
Największe zasługi w tej dziedzinie ma amerykański LGM-118A "Peacekeeper" - jeden z najpotężniejszych pocisków atomowych w historii ludzkości. Gdyby pokojową nagrodę Nobla przyznawano broniom byłby murowanym kandydatem do zwycięstwa - w 2005 roku "Peacekeeper" dostał oficjalne podziękowania od władz za zasługi dla utrzymania pokoju.
Założenie projektu było proste - pocisk musiał mieć na tyle duży zasięg i moc rażenia, że w razie ataku nuklearnego Sowietów na Stany Zjednoczone i zniszczenia większości strategicznych amerykańskich obiektów militarnych, zaledwie kilka pocisków jest w stanie dokonać równie wielkiego spustoszenia na terytorium Związku Radzieckiego. By uchronić pociski przed ewentualnym zniszczeniem myślano nawet nad specjalnym podziemnym systemem linii kolejowych i bunkrów odpornych na skutki ataku nuklearnego. Ostatecznie rozwiązaniem zastosowanym w przypadku "Peacekeepera" był tzw. zimny start, który nie wymagał stacjonowania pocisku na zagrożonym atakiem statycznym silosie. Dzięki temu pociski mogły być składowane w dowolnym miejscu, bądź pozostawać w ruchu (np. w wagonach kolejowych), co utrudniało identyfikację ich lokalizacji i zniszczenie.
To dopiero jeden warunek skuteczności. Co z zasięgiem i mocą? "Peacekeeper" mógł razić cele oddalone maksymalnie o 10 000 kilometrów, co pozwala zaliczać go do klasy pocisków międzykontynentalnych (ICBM). Cel osiągał przemieszczając się z prędkością 24 000 kilometrów na godzinę, co oznacza, że ze Stanów Zjednoczonych do Moskwy doleciałby w niecałe pół godziny.
Równie imponująco przedstawiała się jego moc. Na wyposażenie pojedynczego "Peacekeepera" składało się maksymalnie 10 głowic typu MIRV (multiple independently targetable reentry vehicle) czyli takich, które już po odpaleniu pocisku i zakończeniu fazy startowej, mogą być skierowane do odrębnych celów po różnych torach balistycznych. Moc wybuchu każdej z głowic wynosiła 300 kiloton (dla porównania bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę miała moc 16 kiloton) - dostatecznie dużo, by dosłownie obrócić w popiół średniej wielkości państwo.
Projekt "Peacekeeper" kosztował ponad 20 miliardów dolarów, a koszt pojedynczego pocisku to około 400 milionów dolarów. Łącznie Amerykanie wyprodukowali ponad 100 pocisków tego typu, które aż do roku 2005 stanowiły najpotężniejszą i najnowocześniejszą część amerykańskiej triady nuklearnej. Co takiego się stało, że o "Peacekeeperze" mówimy w czasie przeszłym?
W ramach układu START II w 1993 roku prezydenci George Bush i Borys Jelcyn podpisali zobowiązanie o redukcji uzbrojenia strategicznego. Jedną z "ofiar" paktu padły pociski "Peacekeeper". Ze swojej strony Rosjanie również zobowiązali się do eliminacji pocisków międzykontynentalnych z głowicami MIRV. O ile jednak Amerykanie sukcesywnie realizowali postanowienia, utylizując bądź przerabiając "Peacekeepery" na mniej śmiercionośne pociski, Rosjanie postanowień nie wykonali, zasłaniając się... kosztami przeprowadzenia takiej operacji. Wnioski nasuwają się same.