Męskie sprawyMa 35 lat, a jego organizm umiera. Łukasz walczy nie tylko z chorobą

Ma 35 lat, a jego organizm umiera. Łukasz walczy nie tylko z chorobą

- Przez te wszystkie operacje musiałem z wielu rzeczy zrezygnować. Nie mogę bawić się z małym jak inni ojcowie. Mogę go tylko przytulić, coś pokazać. Mam marzenie, by poczuć jeszcze bliskość mojego syna – mówi Łukasz, który od kilku lat zmaga się z nowotworem.

Ma 35 lat, a jego organizm umiera. Łukasz walczy nie tylko z chorobą
Źródło zdjęć: © arch. prywatne

10.06.2016 | aktual.: 25.05.2018 15:05

Był zdrowym, ambitnym, pełnym energii mężczyzną. 35 lat to taki moment w życiu, że większość pragnie stabilizacji. Łukasz Sobiecki miał głowę pełną marzeń. Mieszkał w Warszawie razem z żoną Magdą. Całe jego życie wywróciło się do góry nogami dokładnie 5 lat temu. A zaczęło się od rutynowej wizyty u okulisty.

Jak dokonuje się cudów?

2011 rok. Łukasz narzekał, że trochę gorzej widzi na lewe oko. Kiedy wchodził do gabinetu, nie wiedział, że ta jedna wizyta wszystko zmieni. Po badaniu okulista powiedział mu, że już widział takie przypadki. To nie wada wzroku, a nowotwór. Czerniak naczyniówki.

Łukasz do domu, do żony Magdy wrócił z wyrokiem. Jeszcze kilka dodatkowych badań i wiadomo było już na 100 proc., że trzeba będzie zacząć długą, ciężką i kosztowną walkę. Oboje wiedzieli, że nie można tak łatwo się poddać. Zaczynali więc u boku polskich lekarzy, tylko tu Łukasz nie miał zbyt wielu szans.

- W Polsce leczenie było, jakie było. Daje jakieś tam efekty, ale też potworne skutki uboczne. Ludzie tracą zdrowie, oczy... Nie chciałem tak skończyć – opowiada.

Postanowił szukać pomocy na własną rękę. Razem z żoną trafił na informacje o pronoterapii, nowoczesnej metodzie leczenia na Zachodzie. Berlińska klinika Charite dawała mu szansę całkowitego wyzdrowienia. Dzięki pomocy przyjaciół Łukasz mógł podjąć się leczenia, które w Polsce jest nieosiągalne. Narodowy Fundusz Zdrowia nie wspiera takich terapii, a jeśli nie robi tego otwarcie, to utrudnia wszelkie procedury. Tak uważają pacjenci.

W Berlinie lekarze dokonali cudu, bo rak odpuścił. Łukasz był zdrowy.

Obraz
© (fot. arch. prywatne)

Życie za życie

Wrócił do domu, wydawało się, że odzyskał dawne życie. Po trzech latach strachu wszystko zaczęło się zmieniać na lepsze.

W 2014 roku Łukasz i Magda dowiedzieli się, że zostaną rodzicami. To była wielka rekompensata za te 3 lata piekła z nowotworem. Walczył o jedno życie, a wygrał dwa. Wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy synek się już urodzi. Łukasz snuł plany na przyszłość. Słowem: idylla. Czego chcieć więcej?

Dwa miesiące – tyle czasu dostał, by cieszyć się tym wszystkim.

Któregoś dnia musiał zrobić badania okresowe w pracy. Znów coś było nie tak. Niedługo potem okazało się, że rak nie odpuścił na zawsze. Jeszcze nie skończył pustoszyć jego organizmu. Diagnoza była jasna: przerzutowe zmiany czerniaka na wątrobie.

Łukasz ciężko wspomina tamte chwile. Miał być przecież ojcem. Mały Iwo był już w drodze, a on miałby odejść?

– Żona i syn to moje bodźce do działania – przyznaje.

Chciał być ojcem dla synka jak najdłużej, więc zaczęła się kolejna bitwa. Szybko okazało się, że to nie będzie starcie tylko z rakiem, ale i lekarzami.

Konsultował się z tymi, którzy nie tak dawno temu próbowali ratować jego zdrowie. Łukasz zdecydował się jednak zaufać lekarzom w Polsce. Dziś nie ukrywa ogromnego żalu, jaki ma do specjalistów z kraju. Obiecywali, że skończy się na 2-3 operacjach, że zmianę się wytnie i wszystko będzie już dobrze.

Dwie pierwsze operacje Łukasz zniósł bardzo dobrze. Potem okazało się, że konieczne będę kolejne. Trzeci zabieg cudem przeżył. A to nie był koniec. Skończyło się na 5 operacjach, które wykończyły jego ciało. A po każdym kolejnym zabiegu choroba wracała.

Obraz
© (fot. arch. prywatne)

„No rzeczywiście, jest dziura”

Trudno uwierzyć w to, że jeden człowiek mógł znieść aż tyle w swoim życiu. Po jednej z operacji lekarze zbyt szybko wyjęli Łukaszowi dreny. Wdało się zakażenie, ale powiedzieli, że ma wrócić do domu. Nie minęło wiele czasu, kiedy Magda musiała zawieść go z powrotem do szpitala, bo miał już ponad 40 st. gorączki. Nie mógł oddychać. Kolejna operacja, kolejne miesiące spędzone na oddziale.

Lekarze bagatelizowali sprawę. Mówili, że czasem po prostu tak jest. Wykonywali więc różne zabiegi. Po blisko pół roku spędzonego na oddziale przyznali, że nie wiedzą, co dalej robić. Wypuścili więc Łukasza do domu.

Był tak słaby, że nie mógł jeść. Któregoś dnia nie wytrzymał, zadzwonił na oddział.

- Powiedziałem pielęgniarce, że próbowałem zjeść śniadanie. Zwykła bułka z ziarnami. A te ziarna wylądowały w worku, który po operacji miałem przytwierdzony do przewodu pokarmowego. Stwierdziła, że no rzeczywiście, musi być dziura w jelicie– wspomina.

Przez kilka tygodni Łukasz nie przyjmował normalnie jedzenia. Czekała go kolejna operacja, podczas której lekarze wycięli mu pokaźny kawałek jelita i wypuścili do domu. Na nieszczęście mały Iwo, który już był na świecie, z przedszkola przyniósł rotawirus. Znów szpital. U Łukasza pojawiły się zmiany w obrębie jamy brzusznej. Operacyjne, ale tym razem się udało.

- Po tym, co przeszedłem w szpitalach, nie ma zamiaru odpuścić. Jeśli tylko wyzdrowieję, a mam nadzieję, że tak się stanie, nie pozostawię tej sprawy bez rozgłosu. Żaden pacjent nie może przez to przechodzić - mówi.

Czy istnieją szanse, żeby nowotwór zniknął raz na zawsze? Sam przyznaje, że brutalna prawda jest taka, że w Polsce nie ma już dla niego żadnych szans. Wyniszczony organizm będzie umierał. Na to w jego rodzinie nikt nie chce się zgodzić. Sami chcą dopisać do tej historii szczęśliwe zakończenie.

Obraz
© (fot. arch. prywatne/ screen Youtube)

Największym wrogiem jest czas

Nadzieja ponownie przychodzi zza granicy. Łukasz zgłosił się do Szpitala Uniwersytetu Medycznego w Chicago, który może podjąć się nowatorskiego leczenia.

- To kosztowne, ale efekty są rewelacyjne – mówi.

Rachunek za nowe życie wynosi jak na razie 380 tys. dolarów, ale suma ta będzie rosnąć. Łukasz wierzy, że z pomocą innych uda mu się zdobyć takie pieniądze. Sam przyznaje, że kredyty, wydatki na utrzymanie dziecka blokują jego finansowe możliwości. Nikt nie jest w stanie sam uzbierać takich pieniędzy.

- W Polsce nie znalazł się żaden ośrodek, który podjąłby się takiego leczenia. Jeden z profesorów twierdził, że może i można zorganizować pomoc, ale sumy, o jakich mówił, były horrendalne. Byłbym królikiem doświadczalnym. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek przeżył to, co ja – dodaje.

Łukasza wspiera dziś fundacja siepomaga.pl, która zbiera na jego leczenie. Potrzeby są ogromne, a czas ucieka. Najważniejsze jest to, by mały Iwo miał ojca i to zdrowego. Dziś wszystkie obowiązki przejęła jego żona. Jedyne, o czym marzy Łukasz, to by mógł poczuć jeszcze bliskość synka, którego nie możne teraz nawet wziąć na ręce. - Żona cały czas musi zwracać mi uwagę, żebym go nie podnosił. Parę razy i tak to zrobiłem, to od razu miałem przepuklinę. Nie mam siły, po tym wszystkim mój organizm jest wycieńczony - opowiada. Otwarcie mówi o swojej chorobie, bo wie, jak wiele jest takich przypadków, gdy ktoś decyduje się na badania, gdy już jest za późno.

- Profilaktyka jest kluczowa. Badanie medycyny pracy o niczym nie świadczy. Inne badania z kolei nie są finansowane. Sam rezonans jamy brzusznej to koszt 800 złotych, bo jest dla wielu po prostu niemożliwe. A zdrowie człowieka? To najważniejsza rzecz, nie do wycenienia. Ktoś przecież kiedyś powiedział, że medycyna musi kosztować… - przyznaje Łukasz.

Źródło artykułu:WP Facet
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (113)