Trwa ładowanie...
10-12-2010 14:23

Marcin Wrona ma moc

Marcin Wrona ma mocŹródło: Malemen/Jacek Poremba
de6eqmn
de6eqmn

tekst: Lech Kurpiewski

zdjęcia: Jacek Poremba

Ma 37 lat i nie chce dojrzeć, ma 197 cm wzrostu i chce urosnąć. Marcin Wrona: reżyser, bokser i doktor filmoznawstwa – w najnowszym numerze magazynu MALEMEN.

Nieoczywiście wszystko się zaczęło: już na samym początku zawodowej drogi spełnił się jego sen. Studencki „Człowiek magnes” zdobył na nowojorskim Tribeca Films Festival wszystkie nagrody, jakich Wrona potrzebował, by poznać Roberta De Niro i patrzeć, jak brawo bije mu z pierwszego rzędu Martin Scorsese. Takiego „błogosławieństwa” na dalszą karierę niejeden mógłby nie udźwignąć. Marcina Wronę najpierw oszołomiło, ale ostatecznie porządnie wzmocniło.

de6eqmn

– Ja swój zawód traktuję wręcz obsesyjnie. Może dlatego, że więcej wiem o życiu z filmów niż z prawdziwego życia – zastanawia się reżyser. Mocno, przyznajmy, widać to w jego filmach. Za „Chrzest” pokazany w 2010 roku w Gdyni reżyser dostał Srebrne Lwy, a odtwórcy głównych ról – Wojciech Zieliński i Tomasz Schuchardt – zostali uznani za najlepszych aktorów pierwszoplanowych. Nawiasem mówiąc, pierwszy raz się zdarzyło, aby główną nagrodę otrzymało dwóch aktorów grających w jednym filmie. Wrona potrafi ich prowadzić – za główną rolę w jego debiucie fabularnym „Moja krew” Eryk Lubos dostał nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego.

ZOBACZ FILM

„Dobry film zawsze lekko unosi się nad ziemią” – mawia Emir Kusturica, ale Marcin Wrona bez dwu zdań by się pod jego słowami podpisał. Dodałby pewnie tylko, że aby coś się mogło unieść, najpierw musi mocno na tej ziemi stanąć. Z filmu na film widać u niego, że i ziemia twardnieje, i film z większą lekkością się nad nią unosi. Dla Wrony na ekranie najważniejsze są emocje. To, co w „Mojej krwi” wydać się mogło zbyt nachalne, przerysowane, tak kiczowate, że nieporadne – w „Chrzcie” pociągnięte jest dojrzalej. Trudno „Chrzest” nazwać kryminałem, choć przecież nie brakuje w nim krwi, przemocy i ludzi „z miasta”. To sprawna opowieść o miłości, przyjaźni i poświęceniu, a zarazem przypowieść o walce dobra ze złem. Nic dziwnego, skoro – jak twierdzi Wrona – reżyser zajmuje się reżyserowaniem nie faktów, lecz znaczeń.

Znaczenia faktom nadaje sam. Ale najpierw szuka ich w prawdziwym życiu. Zanim uznał, że scenariusz „Chrztu” nadaje się do produkcji, skonfrontował go z pensjonariuszami warszawskiego więzienia przy Rakowieckiej. – Z wieloma z nich rozmawiałem, z niektórymi się nawet zakolegowałem. Nie miałem przy tym poczucia, że obcuję z ludźmi, którzy są wcieleniem zła, choć przecież niejeden z tych facetów naprawdę miał ciężki grzech na sumieniu – opowiada. Najbardziej pomógł mu Igor, który odsiaduje 25-letni wyrok za zabójstwo. Do wyjścia na wolność zostało mu jeszcze 17 lat. To właśnie on zwrócił uwagę, że w środowisku gangsterskim przyjaźń zdarza się bardzo rzadko, zasugerował więc, aby między głównymi bohaterami, Michałem i Jankiem, zaszło coś, co tę przyjaźń w nich wiarygodnie rozpali. Podpowiedział nawet, sięgnąwszy zresztą do własnego życia, co to by mogło być: na początku filmu Michał ratuje Janka, wyławiając go na pół żywego z rzeki. Od tej pory stali się dla siebie jak bracia. A Igor stał się bohaterem pokazu
„Chrztu” na Rakowieckiej. Bo Marcin Wrona wrócił tam oczywiście z gotowym filmem.

ZOBACZ FILM

– W więzieniu wszystkie projekcje odbywają się pod kontrolą psychologa i kogoś od resocjalizacji. W tym przypadku jednak tytuł chyba zmylił osoby z nadzoru, bo najwyraźniej spodziewały się czegoś w rodzaju „W pustyni i w puszczy”. A tu chłopaki zobaczyli rzecz jakby o sobie i bardzo żywo reagowali. Pani psycholog próbowała parokrotnie przerwać projekcję, ale jej się nie udało. Wszyscy potem klepali Igora po plecach, jakby to była historia o nim. Igor był gwiazdą tego wieczoru.

de6eqmn

„Chrzest” spodobał się nie tylko na Rakowieckiej i festiwalu polskich filmów w Gdyni. Dwa pokazy na festiwalu w Toronto odbyły się przy pełnej widowni, a każdemu towarzyszyła żywa dyskusja. Nie inaczej było w San Sebastian, gdzie w plebiscycie widzów film uplasował się najwyżej pośród produkcji niehiszpańskojęzycznych.

Można się domyślić, że dla Hiszpanów wpisane w „Chrzest” odniesienia do historii o Kainie i Ablu musiały być szczególnie czytelne. „Chrzest” jako jeden z dwu polskich tytułów znalazł się też na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Sam Wrona szczególnie chętnie wraca pamięcią do festiwalu w Reykjaviku, gdzie miał okazję poznać gościa honorowego – Jima Jarmuscha. – Podszedłem, przedstawiłem się, Jarmusch miło zareagował. Okazało się, że bardzo lubi Polaków. Gadaliśmy o różnych rzeczach, między innymi o papierosach. Pretekst był: w Islandii obowiązuje całkowity zakaz palenia w pubach. Ale na czas festiwalu ustalił się taki niepisany zwyczaj, że jak Jarmusch przychodzi do jakiejś knajpy, to zakaz ten ulega chwilowemu zawieszeniu. Co więcej, okazało się, że nawet niepalący wyciągali od znajomych szlugi i kopcili. Zapytałem Jarmuscha, czy nie zamierza rzucić palenia, a on zaczął mi odpowiadać tekstami z „Kawy i papierosów”. Mówił: „No wiesz, jak się rzucało kilka razy, to kolejny raz jest już bardzo prosty. Zawsze
możesz wrócić do rzucania po tym, jak już sobie zapalisz”. Naprawdę spoko facet. Tacy właśnie są wielcy twórcy – dodaje Marcin – nie wynoszą się nad innych, mają w sobie luz i nie stwarzają sztucznych barier między sobą a otoczeniem. Najgorsi są tacy, którzy wielkość przypisują sobie sami.

Cały tekst przeczytasz w najnowszym, trzynastym numerze MALEMENA.

de6eqmn
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
de6eqmn