Mordowali w Katyniu. Jak skończyli?
10.04.2013 10:30, aktual.: 10.04.2013 19:19
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jak skończyli ci, którzy strzelali w potylicę bezbronnym polskim jeńcom w 1940 roku w Katyniu? Uważali swoją "pracę" za dobrze wykonany obowiązek i sprawiedliwy rewanż na "polskich panach"? Kupowali spokojny sen wiadrem wódki? Nękały ich do końca życia koszmary, doprowadzając do choroby psychicznej lub samobójczej kuli? A może starali się choć w minimalny sposób odkupić własne winy? Oto losy morderców z Katynia.
Po 73 latach, jakie minęły od zbrodni katyńskiej, wciąż nie znamy wszystkich dokumentów związanych z samą masakrą, a także śledztwem, jakie od początku lat 90. prowadzi strona rosyjska. W toku postępowania rosyjska Generalna Prokuratura Wojskowa nie ujawniła listy nazwisk osób, które faktycznie strzelały do Polaków w 1940 roku. Historia jednak nie raz pokazała, że dokumenty, podobnie jak rękopisy, nie płoną - w rozkazie NKWD wypłacenia premii pieniężnych za udział w operacji specjalnej (czyli zbrodni katyńskiej) wymienia się 125 nazwisk osób odpowiedzialnych za przygotowanie masakry i wykonanie jej. W dokumencie brakuje jednak jednoznacznego wskazania konkretnego zakresu obowiązków - w całą operację zamieszana była masa osób, począwszy od maszynistek, strażników i konwojentów, na zawodowych katach kończąc. Dyrektywa z góry mówiła o tym, że nie wolno "pozostawić przy życiu ani jednego nieumoczonego świadka". Tak czy inaczej, do śmierci Polaków musieli przyczynić się bez wyjątku wszyscy, którym na mocy rozkazu
zapłacono w rublach za krew.
Specgrupa Błochina - urodzeni mordercy
Z pewnością funkcje o charakterze typowo "katowskim" pełnili członkowie "specgrupy" komendanta Łubianki Wasilija Błochina, która przybyła z Moskwy ze specjalnym zadaniem sprawnego przeprowadzenia operacji. NKWD-ziści Błochina nie zawiedli - tylko w pierwszą noc rozstrzelali 343 Polaków. Strzelanie do różnego rodzaju "wrogów ludu" stanowiło ich chleb codzienny w Moskwie - bez mrugnięcia okiem faszerowali ołowiem czaszki politycznych przeciwników Stalina, wybitnych artystów, zwykłych robotników i komsomolców, wszystkich, którzy mniej lub bardziej przypadkowo wpadli w machinę terroru. Do grupy tej zaliczali się również ich byli koledzy po fachu, nie wyłączając naczelników i szefów NKWD.
* Spokojna emerytura i honorowe miejsce na cmentarzu*
Nie powinno zatem dziwić, że ludzie, którzy ze spokojem posyłali do piachu wczorajszego kolegę zza biurka czy ciężarną kobietę, nie mieli szczególnych problemów czy rozterek moralnych z powodu wymordowania polskich jeńców. Najlepszym przykładem idealnego spokoju duchu jest sam szef komanda, Wasilij Błochin, który mimo że przez 36 lat stażu "pracy" polegającej głównie na strzelaniu w potylicę, własnoręcznie zamordował nawet około 15 tysięcy osób, nie wiedział, co to wyrzuty sumienia [niektóre źródła mówią nawet o 50 tysiącach ofiar Błochina - przyp. red]. Do czekistów, którzy niechętnie brali udział w egzekucjach, odnosił się z pogardą i wyższością zawodowego "kata", który nawet w wolnym czasie (!) jeździł "rekreacyjnie" postrzelać sobie do skazańców pod Moskwę. Spokoju ducha, który charakteryzował go za życia, nikt nie burzy i po jego śmierci (zmarł jako emeryt w 1955 roku na zawał) - jest pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Dońskim w Moskwie, a na jego grobie stoi imponujący nagrobek.
Morze krwi, morze wódki
Nie każdy z katyńskich katów dożywał jednak emerytury czy cieszył się nią do późnej starości. Za przykład mogą posłużyć jedni z najbardziej zaufanych współpracowników Błochina bracia Wasilij i Iwan Szygalow, którzy mimo stosunkowo młodego wieku (46 i 45 lat), zmarli kilka lat po Katyniu. Miało to związek nie tyle ze słabym zdrowiem czy formą morderców, ale raczej stylem ich życia i "pracy". Kolega po fachu braci Szygalow i inny członek specgrupy po latach tak opisywał zbrodniczą codzienność: "Wódkę, ma się rozumieć, piliśmy do utraty przytomności. Mówcie, co chcecie, ale robota nie była lekka. Byliśmy tak zmęczeni, że ledwo trzymaliśmy się na nogach". W Katyniu do dyspozycji katów była wódka, spirytus, a także wykwintne wędliny i jesiotr (smacznego!).
Kaftan bezpieczeństwa, psychuszka i alkoholowe ciągi
Nawet jeśli mordercom dopisywało zdrowie fizyczne, nie zawsze można było to samo powiedzieć o ich zdrowiu psychicznym (przy czym braku skrupułów i empatii nie traktujemy w tym wypadku jako jednostki chorobowej). Wielu spośród strzelających w Katyniu skończyło z żółtymi papierami i na leczeniu psychiatrycznym.
Koszmary i okropieństwa związane z wykonywaną "pracą" zazwyczaj nie skutkowały natychmiastowym pomieszaniem zmysłów, ale drążyły umysły w długoletniej perspektywie - np. bliski współpracownik oberkata Błochina, Aleksandr Jemelianow, w wieku 56 lat odszedł ze służby z powodu zdiagnozowanej schizofrenii. Inny kat, Aleksiej Okuniew, wielokrotnie leczył się psychiatrycznie i skończył jako zdegenerowany alkoholik.
Kula w łeb - dla siebie, od siebie
Samobójstwa wśród funkcjonariuszy NKWD nigdy nie były niczym nadzwyczajnym, choć najczęściej kulę w łeb prezentowali im właśni koledzy. Wbrew obiegowym opiniom o losach morderców z Katynia odsetek tych, którzy zdecydowali własnoręcznie zakończyć swoją marną egzystencję, nie jest jednak tak wielki. Samobójstwo popełnili m. in. Piotr Karcew (w 1948 roku w Smoleńsku), Andriej Rubanow (w wieku 80 lat!), Nikołaj Suchariew (w 1964 roku w Kazaniu) czy Wasilij Pawłow (w 1962 roku w Leningradzie). Interesujący jest przypadek szczególnie tego ostatniego - po masakrze katyńskiej jego kariera nabrała rozpędu, został szefem sowieckiej bezpieki w Kalininie, Czelabińsku, a później zastępcą szefa Dalstroju w Magadanie. Dość długo uważano, że samobójczą śmiercią zginął również Błochin - rzekomo miały go zamęczyć widma popełnionych zbrodni. Dziś doskonale wiemy, że to nieprawda. Zresztą - nie znamy również przyczyn, które popchnęły do targnięcia się na własne życie i wyżej wymienionych funkcjonariuszy. Niekoniecznie były to
wyrzuty sumienia.
Nie zawsze chętni do mordu
Dość ciekawie przedstawiała się sytuacja miejscowych przedstawicieli NKWD, odgórnie zobowiązanych do uczestniczenia w mordzie Polaków z racji na "właściwość lokalną" ich miejsca pracy - Kalinina, Charkowa, Smoleńska. I choć większość z nich nie była niewinnymi jagniątkami wzdrygającymi się przelewać krew niewinnych (dość wspomnieć o dołach śmierci w rosyjskiej części kompleksu memorialnego w Katyniu, wypełnionymi ciałami sowieckich ofiar Wielkiego Terroru 1937-1938), niektórzy z nich próbowali uchylić się od konieczności rozstrzeliwania polskich żołnierzy. Znany jest przypadek funkcjonariusza, który na wieść o tym, że ma jechać "postrzelać do Polaków", umyślnie uszkodził sobie rękę. Do własnoręcznej realizacji mordu niespieszno było również miejscowym szefom NKWD - Dmitrij Tokariew, Piotr Safonow i Jemielian Kuprijanow scedowali obowiązki na swoich zastępców, przy czym ten pierwszy osobiście odmówił wpisania go na listę "ochotników" mających własnoręcznie strzelać do Polaków, podając za przyczynę brak
potrzebnego doświadczenia. Przypuszcza się, że w pozostałych dwóch przypadkach za oficjalny powód mógł posłużyć zbyt krótki (jak na tamtą chwilę) staż w NKWD, który uniemożliwi im solidne wykonanie "roboty". Świadczą o tym również ich dalsze losy - obaj panowie nie zabawili w organach zbyt długo i przeszli do cywila.
Smoleńscy emeryci
Wymienione przypadki stanowią zaledwie niewielki procent spośród bezpośrednich organizatorów i wykonawców zbrodni katyńskiej. Bardzo często trop urywa się wraz z przejściem danego funkcjonariusza na emeryturę i ciężko zrekonstruować jego życiorys i zbadać, w jaki sposób dokonał żywota. Osobny przypadek stanowią pracownicy smoleńskiego NKWD - do wielu z nich dotarł za ich życia pod koniec lat 80. prowadzący prywatne śledztwo katyńskie funkcjonariusz KGB Oleg Zakirow, który opisał swoją walkę o prawdę o Katyniu i trudne spotkania z zamieszanymi w zbrodnię smoleńskimi emerytami w książce "Obcy element" (o czym pisaliśmy tutaj)
. Znakomita większość byłych NKWD-zistów tłumaczyła, że w lesie katyńskim strzelali nie oni, ale ich koledzy - wtedy opowiadali dużo, chętnie i ze szczegółami. Autor książki wysnuwa przypuszczenie, że choćby w taki sposób - rezygnując z powielania wersji o niemieckiej odpowiedzialności za mord - próbowali odkupić własne
przewiny i zyskać przed śmiercią spokój duszy. Czy taka ocena nie jest jedynie pobożnym życzeniem autora - nie dowiemy się nigdy.
KP/PFi, facet.wp.pl