Na Elbrus ze sztangą
22.09.2015 12:02, aktual.: 22.09.2015 13:14
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Przy wspinaczce na najwyższe górskie szczyty znaczenie ma niemal każdy gram wnoszonego ekwipunku - stąd niezwykła popularność wyposażenia typu ultra light. I choć zdarzają się przypadki, gdy na szczyt dobrowolnie wnosi się wiele nieprzydatnych kilogramów (vide rower, który znalazł się w zeszłym roku na... Giewoncie), większość osób podchodzi do wagi swojego ekwipunku bardzo restrykcyjnie i stara się wędrować "na lekko". Ich przeciwieństwem jest pewien rosyjski trójboista, który wspiął się na Elbrus z 75-kilogramową sztangą.
Mimo że powszechnie za najwyższy szczyt Europy uznaje się Mont Blanc (4810 m n. p. m.), część alpinistów uważa, że miano to należy się Elbrusowi (5642 m n. p. m. na zachodnim, wyższym szczycie), najwyższemu wzniesieniu Rosji i Kaukazu (różnice wynikają z odmiennie uznawanej granicy kontynentu europejskiego). Elbrus jest popularnym celem wycieczek mniej i bardziej zaawansowanych górołazów. Choć droga na niego nie przedstawia większych trudności technicznych, to wyprawa zajmuje z reguły kilka- lub kilkanaście dni, a pokonanie ostatniego tysiąca metrów nawet osiem dni, jeśli idzie się z 75-kilogramową sztangą.
Andriej Rodiczew, szef murmańskiej Federacji Powerliftingu, stwierdził, że zdobędzie najwyższy szczyt Rosji (lub Europy) w nietypowy sposób - zamiast plecaka i sprzętu górskiego zamierzał zabrać na szczyt sztangę. Rosjanin chciał w ten sposób zwrócić uwagę na problemy finansowe, z jakimi muszą się mierzyć trójboiści z Murmańska - chodziło głównie o przestarzały sprzęt treningowy. Rodiczew uznał, że tak nietypowa akcja górska pozwoli zyskać potencjalnych inwestorów: - W profesjonalnych zawodach powerliftingowych potrzebna jest specjalna sztanga, która kosztuje nawet pół miliona rubli [około 30 tys. zł. - przyp. red.] - skarżył się Rosjanin.
Choć sam pomysł tak "ciężkiej" wyprawy brzmi nieprawdopodobnie, trójboista wykonał swój plan w niecałe trzy tygodnie, przy czym 7 dni trwała aklimatyzacja, 5 - odpoczynek, a ostatni etap z atakiem szczytowym - 8. Rodiczewowi towarzyszyło kilka osób, ale samą sztangę niósł od początku do samego końca sam. W niektórych momentach prędkość wspinaczki spadała do nawet 15 metrów na godzinę. Ostatecznie 6 września o godz. 12:15 Rosjanin stanął na szczycie wraz ze swoją sztangą, którą następnie zdecydował się pozostawić na Elbrusie. Choć taki postępek jest mocno wątpliwy z punktu widzenia estetyki i ochrony krajobrazu, siłacz uważa, że to doskonały symbol tego, jak nieograniczone są ludzkie możliwości.
Na szczęście ten nietypowy "pomnik" nie pozostał na Elbrusie zbyt długo. Po tygodniu nie było już po sztandze śladu - według świadków zniósł ją niezidentyfikowany mężczyzna.
Podczas całej wyprawy Rodiczew stracił około 20 kilogramów masy ciała, a także... dwa zęby. Doznał również oparzeń słonecznych.