Największy atak rekinów w historii i pilnie strzeżony sekret US Navy
30 lipca 1945 roku, storpedowany przez japońskich pilotów-kamikadze, w zaledwie 12 minut tonie na Pacyfiku amerykański krążownik USS „Indianapolis”. Dla ponad 1000-osobowej to dopiero początek dramatu. Ratunek przyjdzie dopiero po trzech długich dniach. W tym czasie kilkuset marynarzy straci życie w największym ataku rekinów, jaki kiedykolwiek miał miejsce.
03.08.2016 | aktual.: 03.08.2016 15:48
Rejs USS „Indianapolis”, który w połowie lipca wypływa ze stoczni Mare Island w USA do amerykańskiej bazy na wyspie Tinian, od początku jest owiany tajemnicą. Dopiero po kilkudziesięciu latach, za sprawą dwunastoletniego ucznia, uda się odkryć, że za najtragiczniejszym w skutkach atakiem rekinów w historii, kryje się jeden z najbardziej wstydliwych sekretów amerykańskiej marynarki wojennej.
W chwili wypłynięcia żadna z 1196 osób z załogi, włączając dowódcę – komandora Charlesa Butlera McVaya - nie wie, co tak naprawdę przewozi. Ich misja jest ściśle tajna, a z listu w kopercie podstemplowanej „Top Secret” McVay dowiaduje się trzech rzeczy: że przewozi ładunek specjalnego przeznaczenia, ma to zrobić jak najszybciej i bez eskorty mniejszych jednostek. Rozkaz nie pozostawia najmniejszych wątpliwości: dowództwa nie interesują ani straty, ani bezpieczeństwo załogi. Najważniejsza jest przesyłka. Później wyjdzie na jaw, że był nią promieniotwórczy uran oraz mechanizm detonacyjny bomby atomowej, tzw. „Little Boy”.
Krążownikowi faktycznie udaje się pobić rekord prędkości, do samego Pearl Harbor dociera w trzy dni. Po rozładunku otrzymuje dalsze instrukcje, ma płynąć na Filipiny, nadal bez żadnej eskorty. Dowództwo informuje, że wody te są całkowicie bezpieczne, choć nie jest to zgodne z prawdą. Kilka dni wcześniej zatopiono tam niszczyciela USS „Underhill”, a fakt ten zostanie odtajniony dopiero w latach 90. Jak zgubne będą skutki pozostawienia amerykańskiego krążownika bez ochrony, okazuje się niemal natychmiast.
Kilka minut po północy 30 lipca 1945 roku, USS „Indianapolis” zostaje storpedowany przez japońskich pilotów-kamikadze. Choć meldunek japońskiego dowódcy zostaje przechwycony i odczytany przez Amerykanów, wraz z dokładną lokalizacją zdarzenia, a z krążownika nie docierają żadne oznaki życia, US Navy ignoruje zajście.
„Indianapolis” tonie w 12 minut. Ocalałych 900 marynarzy unosi się na wodach Pacyfiku w dwukilometrowej plamie oleju. Jeszcze nie panikują, ale próbują tworzyć prowizoryczne tratwy ze szczątków statku, pomagają rannym, a przede wszystkim czekają na szybką pomoc – w ostatniej chwili zdążyli jeszcze wysłać sygnał SOS. Nie wiedzą, że i ten został zignorowany przez oficerów w stacji nasłuchowej.
Pierwszego ranka marynarzy jest mniej już o setkę. Najciężej ranni i najbardziej wyczerpani utonęli w nocy. Dzień przynosi trudny do wytrzymania żar i ogromne pragnienie, rozbitkowie walczą też z olejem, który ich zalewa, dusi, wywołuje wymioty i omdlenia. Właśnie wtedy, około południa, pojawiają się rekiny.
Drapieżników jest w Pacyfiku więcej niż kiedykolwiek – zdołały już przyzwyczaić się do stałej „dostawy” pożywienia w postaci ciał poległych żołnierzy na tych wodach. Bezbłędnie wychwytują zapach świeżej krwi. Do wieczora ratunek wciąż nie nadchodzi, w szczękach ludojada na oczach zdesperowanych kolegów ginie pierwsza ofiara. Potem co godzinę będzie umierać średnio pięć kolejnych – i tak pożartych zostanie około 400 osób.
Ci którzy przeżyją, będą później wspominać iście dantejskie sceny: kolegów walczących o miejsce na szczątkach krążownika, odpinających kamizelki, by utonąć, a nie zginąć w paszczy ludojada. Dramat trwa kolejne dni. Rozbitków przypadkiem zauważa porucznik Wilbur Gwinn wracający z patrolu. Wieczorem na miejscu jest już niszczyciel USS „Cecil Doyle”, który wyławia setkę marynarzy. Poszukiwania pozostałych trwają do 7 sierpnia, ostatecznie udaje się uratować 317 osób. Ale ta tragedia pochłonie po latach jeszcze jedną.
Informacja o zatonięciu krążownika trafia do mediów dopiero po kolejnym tygodniu, na ujawnienie prawdy trzeba będzie czekać dziesiątki lat. Tymczasem sąd stawia zarzuty ocalałemu komandorowi, zrzucając na niego winę za wszystkie błędy, które podczas feralnego rejsu USS „Indianapolis” popełniła US Navy. Samotny, nękany przez rodziny poległych, a prawdopodobnie również wyrzuty sumienia, McVay popełnia samobójstwo w 1968 roku.
Trzydzieści lat później tą historią zaczyna interesować się 12-latek z Florydy, Hunter Scott. Ma do przygotowania szkolny projekt, w ramach którego postanawia porozmawiać z ocalałymi marynarzami USS „Indianapolis”. Żyje ich jeszcze 150, a ich zeznania zaskakują i nijak mają się do tego, co tkwi w oficjalnych raportach. Dla Huntera celem przestaje być tylko dobra ocena z historii, ale oczyszczenie nazwiska komandora McVraya. Prosi o pomoc dziennikarzy i kongresmenów, wreszcie zostają odtajnione dokumenty marynarki wojennej, które jasno wskazują faktyczne przyczyny tragedii na Pacyfiku.
Charles Butler McVay zostaje pośmiertnie oczyszczony z wszelkich zarzutów w 2000 roku, a wcześniejszy wyrok unieważniony przez kongres, dzięki dociekliwości i szkolnemu projektowi dwunastolatka.