Nazywano ich "polskimi kamikaze"
03.12.2015 | aktual.: 27.12.2016 15:08
Mieli służyć ojczyźnie jako żywe torpedy
O japońskich żołnierzach, którzy podczas II wojny światowej poświęcali swoje życie podczas ataków na siły wroga, słyszeli niemal wszyscy. Swoje misje realizowali za pośrednictwem konstrukcji powietrznych albo wodnych. Według szacunków, 2800 kamikaze doprowadziło do zatopienia 34 statków i uszkodzenia 368 kolejnych. W wyniku ich ataków zginęło 4900 marynarzy i niemal tylu samo zostało rannych. Co ciekawe, nie wszyscy kamikaze ponosili śmierć. Ich akcje nie były zresztą działaniami samobójczymi, choć tak często są postrzegane. Choć były obciążone ponadprzeciętnym ryzykiem, aż 14 procent członków takich jednostek przetrwało swoje misje.
Edek, Leon i Władek
W historii Polski pojawił się podobny epizod, choć oczywiście nasi ochotnicy mieli służyć zupełnie innej sprawie. Wszystko zaczęło się od publikacji na łamach "Ilustrowanego Kuriera Codziennego".
Trzech śmiałków zaniepokojonych poczynaniami Hitlera, który zerwał pakt o nieagresji z Polską, napisało wówczas list otwarty. Z entuzjazmem nawiązali w nim do pomysłu Stanisława Chojeckiego, mata rezerwy, który już w 1937 r. poinformował marszałka Polski, Edwarda Rydza Śmigłego, o swojej gotowości do największego nawet poświęcenia dla ojczyzny. Zaproponował wówczas, że w razie konfliktu chciałby wziąć udział w misji samobójczej. W 1939 r. Edward Lutostański, Leon Lutostański i Władysław Bożyczka zapewnili w "Ilustrowanym Kurierze Codziennym", że byliby gotowi na taki sam krok. Pochwalili też ideę wykorzystania "żywych torped" podczas ewentualnego starcia z nieprzyjacielem.
Ich słowa rozpaliły serca
Szczególnie dziś, kiedy patriotyzm jest uznawany przez niektóre środowiska za nienormalność, bądź gdy wypacza się znaczenie tego pojęcia, wrażenie muszą robić słowa, które pojawiły się w liście opublikowanym przez tę trójkę w dzienniku:
"Każda zmarnowana torpeda, bomba i mina kosztuje dużo pieniędzy, których nadmiaru nie mamy. Każdy okręt nieprzyjacielski, czołg, pancerka, może i tak kosztować życie kilkunastu żołnierzy, zaś jeden człowiek zdecydowany może oddać tylko jedno swoje życie jako żywy pocisk, czy w torpedzie, bombie lub minie. Człowiek w torpedzie zawsze znajdzie ten cel, w który zechce trafić i tem samem zaoszczędzi życie innym żołnierzom, zniszczy zaś wielu wrogów" - brzmiał fragment listu podpisanego przez braci Lutostańskich oraz ich szwagra Władysława Bożyczkę.
Nadspodziewany odzew
Inicjatywa trzech młodzieńców spotkała się z niesłychanym odzewem. Natychmiast pojawiło się wielu naśladowców, którzy wyrazili gotowość wzięcia udziału w projekcie. Obserwując tak wielkie zainteresowanie młodych mężczyzn, a w niektórych przypadkach także kobiet oraz chłopców, którzy deklarowali, że są w stanie zapłacić najwyższą cenę dla ratowania kraju, wojskowi oficjele postanowili nadać pomysłowi bardziej formalny wymiar.
To właśnie wtedy do życia powołany został specjalny oddział złożony z ludzi, którzy w razie konfliktu mieliby sterować specjalnymi, wymierzonymi w nieprzyjaciela konstrukcjami. Podczas rekrutacji, spośród ponad tysiąca ochotników (niektóre źródła wskazują, że liczba chętnych sięgała blisko 5 tysięcy), wybrano 83 osoby. Przygotowany został nawet program szkolenia oraz harmonogram jego wdrożenia. Instruktaż się jednak nie odbył ze względu na wybuch II wojny światowej. Szkolenia miały się rozpocząć w październiku.
Prześladowania ochotników
Gdyby projekt wykorzystania "żywych pocisków" wszedł w życie, Polska stałaby się jednym z dwóch krajów na świecie, który wykorzystywałby podczas walki z wrogiem ataki samobójcze żołnierzy. Co interesujące, wiadomo już było nawet, jakie jednostki miały zostać zastosowane do takiej ofensywy. Miały to być wyprodukowane w Polsce torpedy, nad którymi prace zaczęły się kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Powstać miało 16 takich pocisków - każdy o długości 8 metrów oraz wadze sięgającej 500 kilogramów.
Choć kwestia uruchomienia programu szkoleniowego dla mężczyzn, którzy byli gotowi wziąć udział w samobójczych atakach na wroga, została zamknięta, dla wielu ochotników zaczęły się wkrótce poważne problemy. Dane śmiałków przejął okupant, który ani myślał o przejściu nad sprawą do porządku dziennego. Uznał, że tak bardzo zdeterminowani młodzi ludzie mogą stanowić poważne zagrożenie dla Niemiec. Obawiając się ich dalszych knowań, podjęto się poszukiwań zapaleńców. Część z osób, których nazwiska widniały na listach, udało się złapać.