Niezwykły wyczyn angielskiego żołnierza
Ta scena mogłaby śmiało znaleźć się zarówno w filmie o przygodach Jamesa Bonda, jak i w jakiejkolwiek produkcji typu "Szklana Pułapka". Szaleńcza odwaga, brawura i zdeterminowanie - tylko dzięki tym cechom nieustraszonego pilota załodze samolotu Wellington udało się przetrwać. Jego samego można śmiało nazwać mianem "superbohatera". Kto inny wyszedłby na skrzydło lecącego bombowca, by gasić pożar silnika? Poznaj niezwykłą historię z II wojny światowej!
Lipiec 1941 roku. To miał być kolejny udany lot. Brytyjski bombowiec Wellington z sześcioosobową załogą na pokładzie wracał znad miasteczka Munster w Północnej Nadrenii do bazy w Suffolk. Niespodziewanie na horyzoncie pojawił się niemiecki myśliwiec Messerschmitt 110. Mimo że Brytyjczykom udało się ostatecznie zestrzelić wrogą maszynę, ich samolot również odniósł poważne uszkodzenia - jeden z silników stanął w płomieniach.
Załoga szybko doszła do wniosku, że w tym stanie nie uda im się dolecieć do bazy. Mogli co prawda uniknąć śmierci w powietrzu, ewakuując się z płonącej maszyny, ale wylądowaliby na terenie opanowanym przez Rzeszę, co groziło - w najlepszym wypadku - dostaniem się do obozu jenieckiego. Jeden z lotników, James Ward, wpadł na szalony pomysł: stwierdził, że jeśli wyjdzie na skrzydło, być może uda mu się ugasić pożar. Samolot znajdował się w tym momencie na wysokości około 3 kilometrów nad ziemią.
"Towarzysze próbowali odwieść go od tego pomysłu, ale powiedział, że ubezpieczy się w pasie liną, a jej drugim końcem obwiąże się inny członek załogi" - relacjonuje dramatyczne wydarzenia Peter Elliott, szef archiwum Muzeum RAF-u. Ward zabezpieczył się liną, a na skrzydło samolotu położył kawał materiału, licząc, że w ten sposób zmniejszy ryzyko poślizgnięcia się i będzie miał się czego trzymać. Pilot starał się utrzymać samolot we w miarę stabilnym locie, ale o jakiej stabilności może być mowa podczas lotu uszkodzoną maszyną?
Nieustraszony lotnik nie miał jednak zamiaru rezygnować ze swojego szaleńczego pomysłu - wyszedł na skrzydło i zaczął gasić pożar kocem. Podmuch powietrza z silnika był tak silny, że w końcu wyrwał mu go z rąk. Ku zdziwieniu załogi cała akcja odniosła jednak skutek i pożar znacząco osłabł. Zmniejszenie ognia pozwoliło Brytyjczykom szczęśliwie dotrzeć do bazy w Suffolk, choć samo lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych - maszyna zatrzymała się dopiero na drucie kolczastym ogradzającym lądowisko.
Za swój wyczyn Ward został uhonorowany odznaczeniem państwowym i spotkał się ówczesnym premierem Wielkiej Brytanii Winstonem Churchillem na Downing Street. Niestety niedane mu było cieszyć się długim życiem i opowiadać wnukom, jak to jest gasić pożar na skrzydle samolotu 3 kilometry nad ziemią: niespełna dwa miesiące później, we wrześniu 1941 roku, bombowiec, którym leciał, został trafiony przez niemieckie działo przeciwlotnicze. Maszyna zapaliła się i runęła na ziemię.