Oleg Gordijewski - sowiecki "Kukliński"
Oleg Gordijewski to jeden z najsłynniejszych oficerów KGB, którym udało się uciec na Zachód. W siedemdziesiątą rocznicę dramatycznych wydarzeń po raz pierwszy zdecydował się ujawnić wszystkie kulisy swojej ucieczki w rozmowie z dziennikarzem "The Times". O sukcesie całej operacji zdecydował nie tylko starannie wykonany plan, ale również przypadek w postaci... brudnej dziecięcej pieluchy.
09.07.2015 | aktual.: 19.10.2015 16:26
Gordijewski wstąpił do KGB w 1963 roku. Chciał w ten sposób iść w ślady swojego ojca, a także uzyskać możliwość zagranicznych wyjazdów. Jako funkcjonariusz KGB zajmował się przede wszystkim wywiadem, m. in. koordynował siatki szpiegowskie w Kopenhadze i pracował w ambasadzie sowieckiej w Londynie. Nic nie zapowiadało, że sprawny czekista, jakim był Gordijewski, może przejść na stronę "zachodnich imperialistów" i... że ujdzie mu to sucho.
Rzeczywistość kontra propaganda
Przełom nastąpił po krwawych wydarzeniach w Czechosłowacji w 1968 roku. Inwazja Armii Czerwonej wstrząsnęła światopoglądem Gordijewskiego, jak sam stwierdził, przeżył wtedy rozczarowanie rolą, jaką na scenie światowej grał Związek Sowiecki, choć pewne wątpliwości miał już wcześniej: - Zrozumiałem, że w moim kraju ludzie nie mają normalnego życia. Cały czas mówiono nam, że żyjemy w najlepszym społeczeństwie z możliwych, ale bieda, czy nawet nędza były przecież potworne....
W sieci spisków
W 1974 roku w Kopenhadze udało mu się nawiązać współpracę z brytyjskim wywiadem, któremu regularnie przekazywał tajne informacje. To dzięki niemu państwa zachodnie wiedziały m. in. o tym, że natowskie ćwiczenia Able Archer 83 będące wielką symulacją ataku jądrowego są w Związku Sowieckim traktowane na poważnie. Można wręcz uznać, że Gordijewski miał pewien udział w niedopuszczeniu do nuklearnej konfrontacji mocarstw.
(fot. East News)
Człowiek z kopertą
Wycieki informacji, do których miał dostęp ograniczony krąg osób, nie pozostawały jednak niezauważone. W pierwszej połowie lat 80., gdy Gordijewski pełnił funkcję rezydenta KGB w Londynie, trafił na listę podejrzanych o szpiegostwo. Wobec braku żelaznych dowodów kontrwywiad KGB wstrzymywał się jednak z działaniami aż do momentu, gdy w 1985 roku do ambasady Związku Sowieckiego w Waszyngtonie nie zawitał pewien wysoko postawiony oficer CIA z kopertą na wagę złota.
Narkotyczna kolacja prawdy
Mimo najczarniejszych myśli (wystarczy wspomnieć los Olega Pieńkowskiego, podwójnego agenta, który po pokazowym procesie został według nieoficjalnej wersji żywcem wrzucony do pieca hutniczego) Gordijewski wypełnił rozkaz. Zamiast spektakularnego aresztowania w Moskwie czekały go tygodnie niepewności zakończone nietypową kolacją na daczy generała Wiktora Gruszko, zastępcy szefa wywiadu KGB. "Gościna", podczas której Gordijewskiemu podano kanapki z zawartością narkotyków i przesłuchiwano, nie przyniosła spodziewanych rezultatów - Gordijewski do niczego się nie przyznał wobec czego został chwilowo zwolniony. I tutaj zaczyna się to, co stanowi esencję historii szpiegowskich - gra szczegółów, kuriozalne przypadki i symbole, łut szczęścia.
Z reklamówką naprzeciwko piekarni
"Na chodniku Kutuzowskiego Prospektu stoi mężczyzna w średnim wieku z reklamówką w ręku. Jest ubrany w szary garnitur i krawat - wygląda jak typowy sowiecki obywatel w środku dusznego lata, ot, czeka na coś pośrodku ulicy naprzeciwko piekarni. Tylko reklamówka wygląda dość podejrzanie - ma czerwony nadruk brytyjskiego supermarketu Safeway - to Gordijewski" - czytamy w "The Times".
Apetyt na Marsa
Właśnie taka reklamówka była sygnałem, że agent został zdemaskowany. Miejsce naprzeciwko piekarni również nie było przypadkowe - stanowiło umówiony punkt kontaktowy w razie kłopotów. Gordijewskiemu udało się wcześniej zgubić ogon ("dla profesjonalnego szpiega działającego na swoim terenie to proste" - uważa). Wkrótce obok niego przeszedł mężczyzna z zieloną torbą Harrodsa i... batonem Mars w drugiej ręce. To agent Mi6 pracujący pod przykryciem w brytyjskiej ambasadzie w Moskwie. Pierwszy gryz batona ląduje w jego ustach. To również nie przypadek, ale znak, że prośba o pomoc została przyjęta pozytywnie.
Spektakularna ucieczka z pieluchą w tle
Trzeba podkreślić, że organizacja ucieczki Gordijewskiego z Moskwy była pierwszym przedsięwzięciem tego typu. Zaszyfrowane szczegóły jej organizacji Gordijewski trzymał w... tomiku sonetów Szekspira. Kilka dni później udało mu się zgubić śledzący go ogon agentów KGB i dojechać pociągiem do Leningradu, a następnie punktu kontaktowego w okolicach Wyborga (nieopodal granicy z Finlandią), gdzie wsiadł do podstawionego przez Brytyjczyków samochodu na dyplomatycznych blachach. Podróżował w bagażniku. Na granicy o mało co nie doszło do zdemaskowania ucieczki, kiedy bagażnikiem zainteresowały się psy straży granicznej. Wówczas swoją rolę odegrała brytyjska dymplomatka, która podróżowała samochodem wraz z malutką córką.
Kobieta najpierw rozpakowała w samochodzie sery i czipsy cebulowe, a następnie wzięła swoją córkę i zaczęła zmieniać jej pieluchę na tylnej masce samochodu. Po wszystkim pielucha wylądowała na ziemi (psy oczywiście się nią zainteresowały). "W ten oto sposób brudna pielucha zaważyła na biegu Zimnej Wojny" - czytamy w "The Times". Gordijewski ostatecznie dostał się do Finlandii, a stamtąd dalej na Zachód.
"Jestem Brytyjczykiem..."
Dziś jeden z najsłynniejszych uciekinierów KGB ze Związku Sowieckiego ma 77 lat, mieszka w Wielkiej Brytanii i wciąż ciąży na nim zaoczny wyrok kary śmierci za szpiegostwo wydany przez władze ZSRS. Od czasu do czasu zabiera głos w sprawach publicznych. W 2013 roku stwierdził, że liczba rosyjskich szpiegów na Wyspach osiągnęła poziom z czasów Zimnej Wojny. - Teraz jestem Brytyjczykiem. Nie tęsknię za niczym, co rosyjskie. Brytyjczykiem zostałem tego dnia, kiedy zdecydowałem zostać agentem brytyjskich służb - stwierdził Gordijewski.
Kamila Pączek