Oni zamordowali nam dobrego ministra
16.08.2013 | aktual.: 27.12.2016 15:19
Choć od zamachu na Bronisława Pierackiego minęło już blisko 80 lat, nadal nie wiemy, dlaczego polski minister spraw wewnętrznych zginął
Choć od zamachu na Bronisława Pierackiego minęło już blisko 80 lat, nadal nie wiemy, dlaczego polski minister spraw wewnętrznych zginął . Oficjalna wersja głosi, że zamordowali go ukraińscy nacjonaliści, ale do dzisiaj nie wszyscy w nią wierzą.
Jedno nie ulega wątpliwości - śmierć znanego polityka stała się znakomitym pretekstem do utworzenia obozu w Berezie Kartuskiej, gdzie w następnych latach trafiali "burzyciele porządku publicznego i bezpieczeństwa"[ cyt. Za: "Słowo" nr 188, 1934 - przyp. red.].
15 czerwca 1934 roku był bardzo ciepłym, słonecznym dniem. Około godz. 15.40 woźny warszawskiego Klubu Towarzyskiego przy ul. Foksal - ulubionego miejsca spotkań politycznej elity II Rzeczpospolitej, otworzył drzwi przed stałym bywalcem lokalu, ministrem Bronisławem Pierackim, który chwilę wcześniej wysiadł ze służbowej limuzyny.
Nagle za szefem resortu spraw wewnętrznych pojawił się młody mężczyzna. Wyciągnął rewolwer i z bliskiej odległości oddał trzy strzały. Dwie kule trafiły w głowę Pierackiego. Zamachowiec odwrócił się i szybkim krokiem zaczął się oddalać. Gdy usłyszał krzyk woźnego, rzucił się do biegu, upuszczając na ziemię trzymaną pod pachą paczkę (była w niej ukryta bomba).
W pościg ruszyło kilku przypadkowych przechodniów, a także zaalarmowani strzałami goście z Klubu Towarzyskiego. Po chwili przyłączyli się do nich dwaj policjanci i kierowca ministra.
Zamachowiec biegł jednak bardzo szybko, oddał też kilka strzałów w kierunku ścigających go osób. U zbiegu ulic Kopernika i Szczyglej zniknął z oczu pogoni. Jak się okazało później wbiegł do jednej z kamienic, gdzie na klatce schodowej zostawił płaszcz i nierozpoznany przez nikogo wtopił się w tłum. W tym czasie ranny minister został przewieziony do Szpitala Ujazdowskiego. O godz. 17 zmarł na stole operacyjnym, nie odzyskawszy przytomności.
Zaufany "Dziadka"
Informacja o zamachu wstrząsnęła opinią publiczną. Bronisław Pieracki był bowiem jednym z najbardziej znanych ówczesnych polityków i należał do grona tzw. pułkowników - najbliższych współpracowników Józefa Pisłudskiego. Walczył u boku "Dziadka" w Legionach Polskich, a w 1918 r. organizował obronę Lwowa przed nacierającymi wojskami ukraińskimi.
Piłsudski darzył go dużym zaufaniem, dlatego w 1926 r. Pieracki znalazł się w grupie osób przygotowujących zamach majowy. Dwa lata później wszedł do sejmu z ramienia BBWR, ale po kilku miesiącach zrzekł się mandatu poselskiego, przyjmując stanowisko zastępcy Szefa Sztabu Generalnego. W 1929 r. zakończył karierę wojskową i rozpoczął działalność w administracji rządowej. W gabinetach Walerego Sławka, Aleksandra Prystora, Janusza Jędrzejewicza i Leona Kozłowskiego pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych.
Atak na redakcje
Na wieść o tragicznej śmierci ministra w Warszawie i wielu innych polskich miastach odbyły się masowe demonstracje. W niektórych miejscach dochodziło do ekscesów, np. wybijano szyby w oknach redakcji prawicowych gazet sprzyjających endecji, którą posądzano o udział zamachu na Pierackiego. Władze wyznaczyły kolosalną nagrodę w wysokości 100 tysięcy złotych, za pomoc w schwytaniu mordercy ministra.
- Rząd Rzeczypospolitej jest zdecydowany dać społeczeństwu i naszej dobrej sławie narodowej satysfakcję za tę obrazę i zadośćuczynienie za życie Bronisława Pierackiego oraz sięgnąć po stanowcze środki pohamowania instynktów, z których rodzi się zbrodnia - mówił premier Kozłowski podczas uroczystości pogrzebowych, których oficjalna cześć odbyła się 17 czerwca. Cztery dni później minister został pochowany w rodzinnym Nowym Sączu.
"Zabito im przyjaciela"
Władze wykorzystały śmierć Pierackiego do zdecydowanego zaostrzenia kursu wobec przeciwników politycznych. "Oburzenie zapanowało tak wielkie, że jak największe nawet represje i w jakąkolwiek stronę skierowane napotkałyby entuzjastyczny poklask, tym większy, im same represje byłyby mocniejsze. Niewątpliwie podobnym nastrojom uległy również i sfery rządzące, dla których obok przyczyn wywołujących głębokie oburzenie w szerokich warstwach społeczeństwa było i inne: zabito im przyjaciela" - pisał Mieczysław Lepecki, adiutant marszałka Pisłudskiego.
Już trzy dni po zabójstwie ministra ukazało się rozporządzenie prezydenta Ignacego Mościckiego "w sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu". Na mocy tego dokumentu w Berezie Kartuskiej utworzono "obóz odosobnienia". Do końca sierpnia 1939 r. przewinęło się przez niego blisko 3 tysiące osób, przede wszystkim aktywnych i agresywnych przeciwników politycznych ekipy rządzącej, czyli członków Obozu Narodowo-Radykalnego, komunistów oraz ukraińskich nacjonalistów. To właśnie ci ostatni zostali oskarżeni o organizację zamachu na Bronisława Pierackiego.
Niebiesko-żółta kokardka
Początkowo podejrzewano, że minister został zamordowany przez radykałów bliskich ONR, a akcja miała być odwetem za delegalizację ugrupowania, którą władze przeprowadziły kilka dni przed zamachem.
Jednak śledztwo prowadziło w innym kierunku. W kieszeni płaszcza domniemanego zamachowca odnaleziono bowiem niebiesko-żółtą kokardkę oraz spinkę w tych samych kolorach - gadżety jednoznacznie kojarzące się z ukraińskimi nacjonalistami. Okazało się także, że pistolet, z którego strzelano do Pierackiego posłużył wcześniej do zabicia we Lwowie członka OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów), podejrzewanego o współpracę z polską policją. Konstruktorem bomby wyrzuconej przez zamachowca miał być z kolei pirotechnik OUN studiujący w Krakowie, obserwowany od dawna przez polskie służby bezpieczeństwa.
Dwa tygodnie po zabójstwie Pierackiego, Czesław Michałowski, minister sprawiedliwości przyznał w jednym z wywiadów prasowych, że za zamachem stoją Ukraińcy, a egzekutorem był Hryhorij Maciejka ps. "Gont".
Proces 20-lecia
W czasie zakrojonej na szeroką skalę akcji aresztowano blisko 800 członków UON, w tym całe kierownictwo organizacji, ze Stiepanem Banderą na czele.
Proces w sprawie zamachu ma ministra Pierackiego rozpoczął się 18 listopada 1935 r. w Sądzie Okręgowym w Warszawie i był jednym z największym w dziejach II RP. Na ławie oskarżonych zasiadło ostatecznie 12 osób, wśród których zabrakło Maciejki, ponieważ mężczyzna zniknął bez śladu. W czasie procesu przesłuchano 140 świadków. Oskarżeni odmówili udzielenia wyjaśnień w języku polskim. Chcieli natomiast wypowiadać się po ukraińsku, na co zgody nie wyraził sąd.
Wyrok ogłoszono 13 stycznia 1936 r. Trzech przywódców UON (m.in. Banderę) uznano winnymi nakłaniania zamachowca do przeprowadzenia akcji i skazano na karę śmierci, zamienioną później na mocy amnestii na dożywotnie więzienie. Na dożywocie skazano także dwóch innych oskarżonych. Pozostałym wymierzono kary od 7 do 15 lat pozbawienia wolności. Maciejko uniknął kary. Po zamachu uciekł do Czechosłowacji, a następnie przedostał się do Argentyny, gdzie zmarł w 1966 r.
Zemsta zazdrosnego męża?
Czy zamach na Pierackiego (na zdj.) był rzeczywiście dziełem ukraińskich nacjonalistów? Wątpliwości w tej kwestii pojawiły się bardzo szybko. Wincenty Witos zapisał we wspomnieniach: "22 lipca 1934 r. przybył Bagiński (Kazimierz) z wiadomościami. (...) Posiada zupełnie pewne wiadomości, że Pierackiego zamordowali przyjaciele polityczni. Znaleziona bomba pochodzenia ukraińskiego była umyślnie podrzucona, by zmylić ślady".
Niektórzy wiązali zamach z wizytą w Warszawie niemieckiego ministra propagandy Josepha Goebbelsa, którego Pieracki na kilka godzin przed śmiercią żegnał na dworcu w Warszawie. W mediach pojawiały się też doniesienia o tajemniczych misjach, które przed laty zlecał przyszłemu ministrowi marszałek Pisłudski.
Historyk Dariusz Baliszewski przedstawił niedawno jeszcze inną wersję wydarzeń. Jego zdaniem śmierć Pierackiego mogła być wynikiem porachunków na tle... miłosnym. Minister miał bowiem uwieść żonę Mieczysława Różańskiego, dekoratora w teatrze. Przed śmiercią mężczyzna przyznał, że to on zastrzelił ministra.
Rafał Natorski /PFi, facet.wp.pl