Paweł Deląg
None
Paweł Małaszyński, który zdetronizował pana w kategorii amant polskiego kina. Nikt nie zajmuje mojego miejsca, zresztą ja takiego nie zajmowałem. Paweł jest obecnie bardzo popularny i to dobrze. Cieszę się, kiedy inni odnoszą sukcesy. Ja jestem na rynku od 17 lat. Trudno, żeby nie pojawiali się nowi aktorzy. Przykre jednak, że polski rynek jest bardzo ubogi. Można się wprawdzie gonić na seriale, ale filmów robi się niewiele. Życzę wszystkim aktorom dobrych ról kinowych, bo tak naprawdę lista filmów, w których możemy zagrać jest dość uboga. Być może jest to między innymi winą ciasnej wyobraźni samych twórców, którzy szufladkują aktorów. Dlatego uważam, że decyzja spróbowania sił poza Polską była słuszna.
Czy to była ucieczka od Polski i od poprzedniego wizerunku? Ucieczka? To nie jest dobre słowo. Dlaczego wyjechałem? Zacząłem dojrzewać do momentu, w którym musiałem odpowiedzieć sobie na pytania: czego chcę; czy satysfakcjonuje mnie to, co robię; czego od siebie oczekuję. Chciałem też dotknąć innej kultury, spotkać ludzi, którzy myślą inaczej, robić dobre filmy.
Czy uważa pan, że przed „okresem francuskim” robił pan marne filmy? Nie. Zawsze będę bronił filmów, w których brałem udział oraz ludzi, z którymi współpracowałem. Bądźmy jednak realistami - te produkcje na pewno arcydziełami kina nie były. Film to wypadkowa pracy wielu osób. Aktor jest tylko jednym z podstawowych elementów. Ale aktor nie reżyseruje, nie robi zdjęć, scenografii, nie montuje filmu, nie pisze scenariusza. Suma wszystkich elementów może dać dobry efekt - oczywiście pod warunkiem, że reżyser będzie w dobrej formie, partnerzy, z którymi się występuje również. Aktor nie wie, jak wypadnie film, w którym gra. Znamy tylko historię i jesteśmy skazani na domysły. Nazwisko reżysera może wprawdzie gwarantować jakość filmu, ale... nie musi. Nasi wielcy reżyserzy przestali robić wielkie filmy, co trochę rozczarowuje.