LudziePierniczenie Marcina

Pierniczenie Marcina

"Pierniczenie" to nie tylko ulubione słowo Marcina Goetza, to także jego chleb powszedni - całymi latami "pierniczył" w przenośni, najpierw jako dziennikarz radiowy, później trochę jako urzędnik, jeszcze później w roli przewodnika po Kotlinie Jeleniogórskiej. Teraz wraz z żoną Dorotą "pierniczą" na całego w Słodkiej Chatce we wsi Trzcińsko na Dolnym Śląsku, w której mieści się mała manufaktura… pierników.

Pierniczenie Marcina
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne
Aneta Wawrzyńczak

08.07.2017 | aktual.: 10.07.2017 11:24

Ponad 10 lat temu Marcin stanął na rozstaju dróg. Opcja pierwsza: przeprowadzka do stolicy, kariera już nie w lokalnym, a ogólnopolskim radio, warszawski rytm życia, niezasypiające nigdy miasto, sklepy i apteki otwarte 24 godziny na dobę, restauracje z daniami z niemal każdego zakątka świata, supermarkety i punkty usługowe - do wyboru, do koloru, wszystko na wyciągnięcie ręki. Opcja druga: pozostanie na prowincji i… w zasadzie nie wiadomo co dalej. Marcin długo się nie wahał. - Zabrakło mi widocznie ambicji - wyjaśnia. - Nie chciałem przyłączać się do wyścigu szczurów, rozpychać się łokciami w pogoni nie wiadomo właściwie za czym, po drodze zagryzając innych i siebie.

Z radia odszedł z dnia na dzień, bez zaklepanego etatu gdzieś indziej, nawet bez pomysłu "co dalej". Załapał się do pracy w urzędzie, później wraz ze znajomymi otworzył firmę organizującą wyprawy po Kotlinie Jeleniogórskiej. Los widocznie zdecydował (a Marcin mu trochę dopomógł), że właśnie w wyniku jednej z takich wypraw narodzi się nowy pomysł na życie.

Było tak: Marcin menedżerowi dużej firmy elektronicznej podarował w prezencie chatkę z piernika - jedną z tych, które od lat z przyjaciółmi piekli i "stawiali" tuż przed świętami i podarowywali znajomym i rodzinie. Menedżer ten drobny podarunek (kiczowaty, jak przyznaje sam Marcin) skwitował ironicznym uśmiechem, ale po dwóch dniach zadzwonił z pytaniem, czy zrobi mu jeszcze 100 takich piernikowych domków na prezenty dla pracowników. - Byłem zaskoczony, ale zamówienie przyjąłem, ot, coś nowego i szansa na dodatkowy zarobek - wspomina Marcin. Pół godziny później telefon zadzwonił ponownie, z aktualizacją: jednak 400 domków poproszę.

Obraz
© Archiwum prywatne

Zamówienia nie dało się zrealizować po godzinach, dla rozrywki, jak wcześniej robił to od czasu do czasu ze znajomymi. Na miesiąc wpadł w trybiki pierniczenia: od rana do nocy zagniatał ciasto, wykrawał kształty, piekł, lukrował, składał w całość, pakował. Żmudna wydawałoby się praca nie obrzydziła mu pierników, wręcz przeciwnie. - Uznałem, że może to jest jakiś pomysł na życie i biznes, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli utrzymać siebie i rodzinę, a jednocześnie pozostać na prowincji i cieszyć się jej urokami, spokojem życia, bliskością natury.

Prawie 10 lat później mała manufaktura działa właściwie przez cały rok, nie tylko od (czy raczej: na) święta, choć trudno mówić w tym przypadku o produkcji masowej. - Mamy taką zasadę, że się nie reklamujemy. Nie wyobrażam sobie, żebym miał chodzić po domach czy zakładach pracy, telefonować po ludziach i namawiać ich, żeby zamówili nasze pierniki. Ja wiem, że reklama jest ponoć dźwignią handlu, ale nam wystarczy taka, że klienci sobie nas polecają pocztą pantoflową - wyjaśnia Marcin.

Może dzięki temu wciąż ma tyle serca dla piernikowych serc (często w takim właśnie kształcie, oprócz chatek, są w jego manufakturze wypiekane) i długo może opowiadać o historii piernika: że wieki temu zabierali je w drogę pielgrzymi udający się do Ziemi Świętej, bo ciasto nie psuło się, nie pleśniało, miało długi termin przydatności do spożycia, jak byśmy to dziś określili. Że nie wiadomo jak smakowało, ale na pewno inaczej niż teraz, nie było tak aromatyczne, bo kluczowy dla smaku dzisiejszych pierników miód, a przede wszystkim przyprawy, były wtedy dosłownie na wagę złota. Że zaczyn w piwnicach leżakował całymi latami, gospodarze zagniatali ciasto, gdy przychodziła na świat córka, a wypiekali dopiero 12-14 lat później, gdy wydawali ją za mąż. Wreszcie - że pierniki to taki staropolski pierwowzór SMS-ów, bo panny na wydaniu kawalerom, którzy wpadli im w oko, podarowywały piernikowe serduszka i całuski.

Marcin daleki jest od idealizowania tego, co robi, i koloryzowania rzeczywistości. - Fajnie by to brzmiało, gdybym powiedział, że pierniki w mojej rodzinie wypiekało się od pokoleń i starą tradycją rodzinną było ich wręczanie znajomym i rodzinie na święta. Tylko że moja rodzina pochodzi z chłopstwa, a chłopi pierników nie robili, bo były za drogie. Historia jest więc, tak jak pani powiedziałem, banalna: znajomy nas zachęcił do takiej zabawy. I już - wyjaśnia. I dalej: - To jest zwykłe rzemiosło, na pewno nie żadna sztuka. Powiem więcej: pierniki w różnych kształtach, dekorowane lukrem, są wręcz trochę kiczowate. Ten kicz jest uzasadniony, pierniki muszą być po prostu ładne.

Obraz
© Archiwum prywatne

Dzięki rozwojowi technologii (to znaczy: elektrycznemu mieszadłu i lodówkom) nie musi wyrabiać ciasta ręcznie, a później trzymać na leżakowaniu latami. Wystarczy co najmniej tydzień chłodzenia, "żeby smaki się przegryzły, nabrały mocy" i skropienie ciasta odrobiną wódki, która "je rozluźnia - tak samo jak ludzi". Sekret smaku tkwi jednak przede wszystkim w przyprawach, konkretnie mieszance cynamonu, imbiru, gałki muszkatołowej, kolendry, goździków, anyżu, kardamonu, ziela angielskiego, kakao i oczywiście pieprzu (jak wskazuje sama nazwa: pierny to po staropolsku pieprzny).

Proporcje Marcin dobrał sam, przyprawy sprowadza z Austrii. - Tylko tam udało mi się znaleźć uczciwą mieszankę, w której nie ma żadnych zbędnych składników, przede wszystkim mąki, która zwiększa objętość i jest po prostu oszustwem. Słowo pani daję, że gdy otwieram worek z tą mieszanką z Austrii, to muszę odejść na parę metrów, tak mocny jest ten aromat, aż się w głowie kręci - śmieje się Marcin.

Poza w miarę regularnymi zamówieniami - choć nie zawsze standardowymi, na zlecenie klientów zdarzało się w Słodkiej Chatce wypiekać nie tylko serca, domki, choinki czy misie, ale i słuchawki prysznicowe czy zderzaki - Marcin prowadzi również warsztaty dla dzieci, seniorów i całych rodzin. - Tutaj jest podobnie jak z zamówieniami: nie mamy warsztatów w stałej ofercie, organizujemy je tylko, gdy ktoś zadzwoni, a zazwyczaj dzwonią wychowawczynie ze szkół. I dobrze, bo dzięki temu po 10 latach istnienia Słodkiej Chatki, mieszkając na prowincji, z dala od wielkiego miasta i wielkich karier, wciąż do pracy podchodzę z energią i zapałem.

_Partnerem artykułu jest Browar Łomża, producent piwa Łomża Jasne

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)