Po tym wywiadzie od hejtu się pewnie nie opędzę
"Tam gdzie jest tylko honor, ojczyzna i pięciometrowy Jezus na lawecie – nie ma już miejsca na dystans" - mówi w rozmowie z Piotrem Szygalskim stand-uper Rafał Rutkowski
Od Teatru Montownia (w którym nadal gra) poprzez charakterystyczne role filmowe i telewizyjne oraz setki występów na scenie doszedł do pozycji jednego z najpopularniejszych i najlepszych polskich stand-uperów. Jego spektakle „Ojciec polski”, „Seks polski” czy najnowszy „Żołnierz polski” cieszą się dużą popularnością. Dla Rafała Rutkowskiego nie ma tematów tabu, dlatego w rozmowie z Piotrem Szygalskim bez ogródek mówi o tym, co myśli o Smoleńsku, „dobrej zmianie”, cenzurze w telewizji czy poczuciu humoru prawicy.
- Nie byłoby „Żołnierza polskiego”, gdyby nie „dobra zmiana”. Jakoś cię dotknęła?
- I ja i mój Teatr Montownia jesteśmy zbyt małymi żuczkami, żeby nas dotknęła. Ale korzystamy z dobrodziejstwa sceny Krystyny Jandy. Ją dotknęła bardzo.
- Żona Magda, ale ze Szwecji. Patrzy na rozwój wydarzeń nad Wisłą?
- Została wychowana w stabilnej demokracji, dlatego – używając konkretnego słowa – jest przerażona.
- Zauważyła, że rzekome szwedzkie strefy szariatu stały się u nas nie tak dawno ważnym tematem?
- Rzeczywiście, w Polsce temat Szwecji jest mocno eksploatowany i wykorzystywany propagandowo. Szwecja jest krajem otwartym, a nad Wisłą to się teraz nie podoba. Ale używając języka stand-upu, myślę, że Szwedzi mają gdzieś opinie „polskich ekspertów”. Kłopot z uchodźcami jest olbrzymi, ale to naród pragmatyczny i sądzę, że sobie z tym poradzą.
- Szwecja jest też na bieżąco w polskim kinie, niedawno oglądaliśmy „Obce niebo”. Szwedzka biurokratyczna machina odbiera polskiej rodzinie dziecko…
- Szwedzi i Norwegowie mają jasne prawo dotyczące wychowywania dzieci, praw i obowiązków. Ludzie, którzy tam jadą, wchodzą w pewien układ administracyjny. Bijesz dziecko - łamiesz prawo, jesteś pozbawiony praw rodzicielskich. Koniec, kropka. A że polskie tradycje wychowawcze są inne, to już nie problem Skandynawów.
- W domu żyjesz polityką? Przerzucasz z jednego kanału informacyjnego na drugi?
- Nie oglądam telewizji, bo nie mam czasu. Żona ogląda, szwedzką.
- To od współczesności do przeszłości. Rocznik 1973.
- Zgadza się, zdarzyło się we wtorek, po południu.
- Bardziej interesuje mnie to, że w Białymstoku. Głośno o nim z powodu książki „Biała siła, czarna pamięć” Marcina Kąckiego i spektaklu na jej podstawie. Martwi cię to, że miasto jest teraz kojarzone z agresywnymi narodowcami?
- Bardzo. Jestem patriotą Białostocczyzny i wschodu, nigdy nie czułem się warszawiakiem, mimo że mieszkam tu dłużej niż w Białymstoku. Martwi mnie, bo po „dobrej zmianie” pewne siły dostały wiatru w żagle. Książki jeszcze nie czytałem - zresztą pewnie za chwilę pójdę i ją kupię, bo jesteś sto szesnastą osobą, która o niej mówi (śmiech). Ale wiem, że w tym mieście faszyzująco-nacjonalistyczne podglebie jest od dawna.
- Kiedyś go doświadczyłeś?
- Kiedy ja tam żyłem, czyli w latach 70. i 80., to była głęboka komuna i jedyny nacjonalizm, jaki był, to taki, że nie cierpiało się Ruskich. A prawosławni, których jest dużo w Białymstoku, używają w obrzędach języka starocerkiewnego, bardzo zresztą pięknego. W klasie mieliśmy kilku kolegów, którzy byli prawosławni, i kiedy brakowało argumentów we wzajemnym „rozjuszaniu się”, to nazywaliśmy ich „kacapami”, pewnie nawet wtedy nie wiedząc dokładnie dlaczego. Takie małe szkolne wojenki religijne (śmiech).
- Wracasz tam cały czas?
- Staram się jak najczęściej.
- Na ulicach wszyscy wiedzą, że oto idzie znany aktor, człowiek telewizji, teatru i stand-upu?
- Bywa, że rozpoznają. Kiedyś nastąpiła nieprawdopodobnie śmieszna sytuacja. W galerii handlowej natknąłem się na Piotrka Adamczyka z jego partnerką, która akurat była z Białegostoku, i kiedy ludzie zobaczyli to zjawisko – Adamczyka, Kate Rozz i mnie – myśleli, że trafili do jakiegoś „Mamy cię!”. Natomiast nie łażę za bardzo po mieście, wolę siedzieć w ogrodzie u starych i jeść kiełbaski z ogniska, które lubiłem przez całe dzieciństwo.
- Czasem też pracujesz. Obejrzałem w sieci kilka twoich występów, między innymi o „włosach w d...e” (naprawdę bardzo śmieszne) – nieoczekiwanie dla mnie pokazywała to kiedyś TVP2. Teraz trochę inna. Jesteś tam nadal zapraszany?
- Owszem. Oglądałeś „Tylko dla dorosłych” - to był moment, kiedy wszyscy zachłysnęli się stand-upem i TVP też chciała trochę tego tortu uszczknąć. Co oczywiście było bardzo fajne, ale jak to w polskiej telewizji, towar bardzo dobry sprzedawany był słabo. Te „włosy...” to był ostatni moment, kiedy mogłem to sobie dla fanu powiedzieć, bo teraz w TVP z polską flagą nie możesz nawet wejść na koncert w Opolu (śmiech).
Stand-up to freestyle i wolność słowa, czego aktualnie w TVP trochę brakuje. A co do tych już symbolicznych „włosów...”, to uwielbiam wulgarną, inteligentną rozrywkę. Najlepiej robią ją Anglosasi i Amerykanie. Co więcej – okazuje się, że nie jestem jedyny. Przy grillu, w pracy, nawet na sali operacyjnej ludzie opowiadają sobie takie właśnie dowcipy, bo im bardziej coś jest po bandzie, tym częściej bywa śmieszne. Ten set zdarzało mi się mówić dla kilku tysięcy widzów i słyszałem oczyszczający śmiech, choć dla części osób jest to oczywiście nie do przyjęcia. Uważają, że jest to temat niegodny publicznego poruszania, aczkolwiek wszyscy d...ę mamy. Dla wielu jest to temat tabu. A stand-up tym się żywi.
- To jeszcze cię odrobinę pomęczę. TVP zaprasza, Rutkowski idzie?
- Nie widzę przeciwwskazań. Tylko że teraz cała TVP jest tak upolityczniona w jedną stronę, że podejrzewam, że nawet z rozmowy o „d..ie Maryni” w telewizji śniadaniowej mogą być wyciągane wrogie treści i podteksty. A co dopiero o włosach w tym miejscu (śmiech). Tak więc raczej mnie nie zaproszą.
- „Żołnierz polski”, najnowsze dzieło, to udział w ruchu oporu?
- Opór to złe słowo. Jestem aktorem, artystą. Razem z Michałem Walczakiem i Maciejem Łubieńskim (a stworzyliśmy już kilka świetnych projektów) cały czas kombinujemy, jak tę bardzo ciekawą sytuację skomentować i przerobić na język one man show. Po „dobrej zmianie” stwierdziliśmy, że jesteśmy straszeni wojną, że pojawił się syndrom oblężonej twierdzy. Wydarzenia sprzed dwóch lat na Ukrainie, uchodźcy, islam, Unia Europejska, pasożyty, za chwilę może stonka i totalna opozycja bez większości, która zdradziecko donosi na Zachodzie. Język wojny, z pomocą barwnego nowego ministra obrony Antoniego, wybił się na pierwszy plan i stąd pomysł na one man show - „Żołnierz polski”. Nie ukrywam, prawicowy język nas fascynuje. To jest teraz jedyna słuszna narracja. Ale mówisz „polska prawica” i „poczucie humoru”, a myślisz „oksymoron”. Dlatego wymyśliliśmy też postać „komika prawicowego”, który przechodzi na właściwą stronę i humorem wspiera prawicowy przekaz.
- Robicie stały przegląd mediów „dobrej zmiany”?
- Mam zalajkowane wszystkie ważniejsze prawicowe portale. Są fascynujące. Michał przesyła mi jakieś wybrane fragmenty i to jest niebywała pożywka dla komediopisarza. Bo nie chodzi o to, żeby to obśmiać (zresztą jak zrobić to z Wiadomościami w TVP, które same w sobie są parodią), tylko inteligentnie przetworzyć.
- A co z tych rzeczy bawi cię najbardziej? Facebook pani posłanki Krystyny Pawłowicz?
- Jej wpisy akurat mnie nie śmieszą. Ale budzą wśród wielu kontrowersje, a o to w tym wszystkim zdaje się pani Krystynie chodzi. Bawi mnie, gdy czytam, że NASA ma pomagać w budowie makiety Tupolewa. Kiedy widzę wojsko wożące Jezusa na lawecie czy dzielnego ministra kultury w walce z pornografią w teatrze. Tam gdzie jest tylko Bóg, honor, ojczyzna i pięciometrowy Jezus na lawecie – nie ma już miejsca na dystans. A to naturalne podglebie dla satyry. Tak było za komuny.
- Tekst „Żołnierza ...” cały czas może się zmieniać?
- Rzecz jest kompletnie otwarta. Za to cenię Walczaka, nie jest przywiązany do swoich tekstów jak wielu współczesnych pisarzy, którzy za wycięcie jednego słowa mogą zabić nożem. Poza tym potrafię mówić językiem Michała, a mam w głowie ze sto stron A4 jego tekstów. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że i Walczak i Łubieński to bardzo żywi pisarze. Najlepszy team komediopisarski w Polsce. Mają silniki rolls-royce w głowach.
- Zauważasz, że w środowisku pojawia się autocenzura?
- Na pewno, jeśli ktoś jest zależny od państwowych pieniędzy, a ma kredyty i dzieci, to musi coś włożyć do garnka. I nie jest to jakaś odkrywcza myśl. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat mamy władzę, która karze za słowa i poglądy. Tomasz Zimoch…
- ...trochę się prosił, udzielając aż tak ostrego wywiadu.
- To prawda, ale w normalnej sytuacji mogliby się dogadać. Clarkson w Top Gear gadał o swoich producentach milion różnych rzeczy, a wyleciał dopiero, kiedy jednego z nich uderzył w twarz. W zwykłej sytuacji biznesowej Zimoch to kura znosząca złote jajka, kultowa postać, a teraz sprawy ideologiczne wszystko przesłoniły. Traci na tym stacja i słuchacze. A ja zawsze chciałem być niezależny, dlatego mogę teraz mówić to, co chcę. Chociaż wiem, że po tym wywiadzie od hejtu się pewnie nie opędzę (śmiech). Na szczęście nie mam państwowego etatu.
- Miałeś kiedykolwiek?
- Nigdy. Zawsze sam się ogarniałem, tyle że przychodzi taki moment, kiedy jesteś już zmęczony. Tym bardziej w naszym show biznesie, gdzie właściwie cały czas musisz walczyć od początku. Ale dla mnie niezależność zawsze była priorytetem.
- No to o niezależności. „Dobrą zmianą” nie jesteś zachwycony, podoba ci się ktoś po drugiej stronie?
- Jestem zdania, że „dobra zmiana” została wybrana przez wyborców i musi potrwać. Te rządy muszą trwać co najmniej przez cztery lata. Ogień podduszany przez lat osiem zapłonął i musi się wypalić. To lekcja dla nas wszystkich. Będę bacznym obserwatorem tego, czy ten płomień spali nasz kraj, czy podpali silniki rakietowe, które wywindują nas w inny wymiar.
- Skoro wspomniałeś o silnikach: Maciej Stuhr i jego żart o „tu polewie”. Smoleńsk to dobry temat dla stand-upera?
- Prywatnie była to dla mnie wielka narodowa tragedia. Tylko że politycy zamienili szybko żałobę w parodię. Jeżeli jakiś temat jest mielony do „twardego rzygu”, jak mawiał Witkacy, to siłą rzeczy u ludzi pojawia się zwykły opór. I tak się moim zdaniem stało ze Smoleńskiem. Uważam, że satyryk ma prawo do tego typu żartów. Żeby po prostu nie zwariować. Dla jednych Smoleńsk to temat święty, można mówić o nim tylko szeptem i na kolanach. I teraz oczywiście trochę przesadzę – są osoby, które widząc brzozę, kłaniają się jej i całują grzyby, które obok rosną. A są też tacy, którzy czują, że temat jest cynicznie i na zimno wykorzystywany do napuszczania jednych na drugich. Tej teorii jestem zwolennikiem i myślę, że o tym samym myślał Maciek Stuhr.
- W „Żołnierzu...” temat wraca?
- Nie. Wystarczy, że jest eksploatowany co miesiąc na Krakowskim Przedmieściu.
- To rozrzedźmy atmosferę. Najnowszy stand-up ma się w Polsce świetnie?
- Idzie jak burza. Ostatnia Gala Stand-Up Comedy w Hali Stulecia we Wrocławiu – pięć i pół tysiąca ludzi. Ośmiu nas wyszło, każdy miał po piętnaście minut, tylko mikrofon i pusta scena. A jak zobaczyłem metryki, to okazało się, że jestem najstarszy. Czułem się trochę jak dinozaur (śmiech).
- No już wiemy. Rocznik 1973. Niedawno miałeś urodziny. Gratuluję.
- Bardzo dziękuję, traumy z tego powodu nie mam.
- A łysienie?
- Łysienie odpuściłem sobie kompletnie. Ojciec ma tyle włosów, ile ja teraz, dziadek łysy, czyli przeczuwałem, że tak będzie. Poza tym gdybym miał urodę Dorocińskiego czy Zakościelnego, to bym się martwił (śmiech). A że jestem aktorem charakterystycznym, dzięki łysiejącej glacy ludzie lepiej mnie zapamiętują.
- Fryzjerzy komentują?
- Oczywiście. Ja zawsze pocieszam te panie, bo one się przejmują i polecają mi przeszczepy! W ogóle nie mam z tym problemu, bo to co musi, to funkcjonuje. Jak mówi ojciec, „kochany, kiedy flaga łopoce na maszcie, wszystko jest git!”. To raczej dzieci uświadamiają mi, że jestem już lamusem. Ostatnio zachwyciłem się ptakiem, który usiadł na drzewie przed naszym balkonem. Pokazuję dzieciakom, one na mnie patrzą, a ja sobie myślę „w nosie miałem kiedyś przyrodę i te sprawy, a teraz je wołam i każę się zachwycać”. Pytały, czy zwariowałem (śmiech).
- Dzieci mogą oglądać twoje stand-upy?
- Mogą. Córka na „Seksie polskim” zasnęła. Temat jej nie interesował. Poza tym one kumają konwencję. Że w klubie o jednych rzeczach mówić można, u dziadków na Wigilii - raczej nie.
- Dlaczego właściwie stand-up? Montownia zrobiła się za mała?
- Kiedy pojawił się YouTube, zobaczyłem kolegów po fachu typu Robin Williams czy Eddy Murphy. Wychodzą na scenę sami, mikrofon, mówią żarty, a publiczność faluje. Zazdrościłem im tego i powoli doszedłem do stand-upu, co jest kompletnie odwrotna drogą. Normalnie artysta po stand-upie zostaje aktorem i trafia do kina. Ludzie pukali się w głowę: „Rutek, po co ci to? Dla pięćdziesięciu osób w zatęchłym klubie mówisz żarty o włosach z d..y?”. Ale to jest tak zupełnie inna jazda niż teatr, niż aktorstwo, tak bardzo dająca speeda, że z niczym nie można tego porównać. Jedziesz czterysta kilometrów do pachnącego piwem i papierochami rockowego klubu. Mała scenka, siada przed tobą sto osób. I jest tylko tu i teraz, albo będą się śmiać, albo gościu wyp... (śmiech).
- Oby w „Żołnierzu polskim” tylko i zawsze ta pierwsza możliwość (śmiech).
- Akurat w „Żołnierzu” mam na scenie siekierę, więc moja argumentacja raczej będzie mocniejsza!