Początki TOPR-u. Jak ratowano w Tatrach ponad wiek temu?
14.01.2016 | aktual.: 27.12.2016 15:12
Przez pona sto lat zmieniło się niemal wszystko:sprzęt, ekwipunek, sposoby komunikacji. Zmieniły się też same góry
Paradoksalnie wypadki wśród tatrzańskich turystów zaczęły się wraz z ujarzmianiem Tatr przez człowieka i tworzeniem szlaków. Wcześniej - gdy hale sezonowo były ostoją przede wszystkim pasterzy, a niedostępne perci przemierzali głównie rozbójnicy i kłusownicy, ten problem właściwie nie istniał. Na tatrzańskie wędrówki turyści wybierali się co najwyżej w towarzystwie doświadczonych górali-przewodników, którzy znali góry od podszewki, a bezpieczeństwo prowadzonych "klientów" było dla nich punktem honoru.
Tłumy na szlakach
Samodzielnie wycieczki pojawiły się na większą skałę, gdy zaczęto wyznaczać szlaki. Początkowo były to indywidualne inicjatywy miłośników Tatr z Zakopanego, którzy przemierzali trasy z kubłem farby i znakowali je. W ślad za nimi nastąpiły zorganizowane inicjatywy Towarzystwa Tatrzańskiego i wielkie przedsięwzięcia - jak np. zbudowanie słynnej Orlej Perci z systemem sztucznych ułatwień: łańcuchów, klamer i drabinek.
Na szlaki tłumnie (tak, na początku XX wieku już narzekano na "tłumy" w Tatrach) ruszyli mniej i bardziej doświadczeni piechurzy. Na efekty nie trzeba było długo czekać, z tym, że osoba, która zboczyła w trudny teren lub została kontuzjowana, mogła co najwyżej próbować głośno wołać o pomoc, licząc, że usłyszą ją pasterze, inni turyści lub przewodnicy. Nie brakowało przypadków, gdy ratunek nadchodził za późno.
Zaruski w Zakopanem: "gazda w domu?"
Na szczęście w tym okresie w Zakopanem pojawiła się postać, która od początku doskonale rozumiała potrzebę utworzenia profesjonalnego zespołu ratowników górskich. To Mariusz Zaruski, "człowiek-orkiestra" i jeden z najwszechstronniej utalentowanych Polaków XX wieku - nieustraszony żeglarz, zdolny malarz i prozaik, wyśmienity narciarz i miłośnik Tatr, a przede wszystkim pełen poświęcenia społecznik.
TOPR-u w formie, jaką znamy, nie udało się jednak utworzyć od razu - problemem, jak zawsze były pieniądze. Zanim w 1909 roku formalnie ogłoszono powstanie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego pod przewodnictwem Zaruskiego, funkcjonował (w dużej mierze improwizowany) zespół obytych z Tatrami górali oraz przewodników, z których jeden w razie czego szedł na pomoc. "Zbiórki" rzadko przebiegały jednak sprawnie. "Przychodziło się do domu przewodnika gdzieś na Gubałówce, Bystrem lub innym Żywczańskiem. - Gazda w domu? - Ni, konie pasie pod lasem. Jędrek, chybaj po ojca. (...) - Ojciec nie pójdom, bo jutro jadom na jarmark" - pisał Zaruski. "Trzeba było iść na drugi koniec zakopiańskiego świata, na trzeci i czwarty, zanim zebrało się gromadkę ludzi".
TOPR niczym wojskowy zakon
Zaruski miał sprecyzowaną wizję, jak powinna wyglądać organizacja niosąca pomoc poszkodowanym w górach. "Marzyłem o organizacji o charakterze humanitarnego zakonu z surową dyscypliną wojskową" - pisał. Po pokonaniu problemów finansowych (w dużej mierze za pomocą składek publicznych), przeszkód formalnych oraz na fali ogólnopolskiego szoku, jaką była śmierć utalentowanego kompozytora Mieczysława Karłowicza w lawinie, która zeszła z Małego Kościelca, Zaruskiemu udało się ją wcielić w życie status Pogotowia. Został on zatwierdzony 29 października 1909 roku, a jego naczelnikiem został sam Zaruski.
Pierwsi toprowcy nie otrzymywali regularnych wynagrodzeń, ale za uczestnictwo w akcjach przysługiwał im ekwiwalent pieniężny, jeśli wyprawa "oderwała ich od wykonywania obowiązków zawodowych" (współcześnie wynagrodzenie "etatowego" ratownika wynosi niecałe 3000 złotych brutto).
Dyscyplina i improwizacja
Jak wyglądały pierwsze akcje TOPR-u? Tak, jak i dziś, wyprawa ratunkowa zaczynała się od zgłoszenia - w centrali zjawiał się zdyszany przypadkowy świadek wypadku, współtowarzysz pechowego wędrowca lub rodzina zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością turysty. Następnie przebieg akcji wyglądał z grubsza następująco: "Zbiórkę naznaczałem w 1 1/4 godz. po doręczeniu wezwania (...). Dzieliłem Straż na oddziały i wyznaczałem ich kierowników, rozdawałem marszruty oddziałom" - pisze Zaruski. "Członkowie ekwipowali się w sprzęt ratowniczy. Jeszcze 15-20 minut na zakup chleba i wędlin (inne zapasy suszone, cukier, herbata itp. były na miejscu w Pogotowiu) i Straż Ratunkowa wyruszała furkami - co było pod ręką". Zabierano ze sobą potrzebne "przybory ratownicze", których "część wypadło również zaimprowizować". Na taki ekwipunek składały się w zależności od warunków pogodowych m. in.: liny, haki, pętle, czekany, tobogan (specjalne sanki do transportu poszkodowanych), kuchenki spirytusowe, apteczki.
"Telegramy" świetlne
Dalszy przebieg akcji był zależny od charakteru danego wypadku. W przypadku poszukiwań ratownicy, idąc tzw. łańcuchem tyralierskim, przeczesywali teren. W obliczu braku telefonicznych środków łączności dużym usprawnieniem okazał się opracowany przez Zaruskiego tzw. "Tatrzański Telegraf Wzrokowy" opierający się na sygnalizacji świetlnej i łatwy do przyswojenia nawet przez tych ratowników, którzy nie należeli do orłów w czytaniu i pisaniu. Informacje mogły być w ten sposób przekazywane na znaczące odległości. Ratownicy komunikowali się między sobą również za pomocą gwizdków oraz chorągiewek.
TOPR jak taksówka i uwięzieni na szosie do Morskiego Oka
Gdy w 1914 roku Zaruski opuszczał Zakopane, pogotowie funkcjonowało już sprawnie - po 5 latach działalności miało na koncie około 20 wypraw ratunkowych. Współcześnie 20 interwencji TOPR-u to kwestia nie lat, ale czasem kilku dni. Paradoksalnie za jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy można uznać rozwój technologii. Choć wszędobylskie komórki niejednemu uratowały życie w sytuacji, gdy analogicznie poszkodowani 100 lat temu skazani byli na powolną śmierć w górach, wielu turystów dzięki telefonom zyskuje jedynie złudne poczucie bezpieczeństwa oraz robi z nich niewłaściwy użytek. Sytuacje, w których śmigłowiec TOPR-u traktowany jest niczym taksówka, nie należą do rzadkości. Z drugiej strony wiele osób porywa się na szlaki, które są dla nich zbyt trudne, wychodząc z założenia, że "jakoś się uda", a jeśli nie - zawsze można zadzwonić po TOPR. Obie postawy skutkują wytężoną pracą ratowników i kuriozalnymi sytuacjami, do której należy np. ta z końca grudnia ubiegłego roku, gdy około 100 osób zostało "uwięzionych" na
asfaltowym szlaku do Morskiego Oka.
Kamila Pączek
Wszystkie cytaty pochodzą z książki: M. Zaruski, Na bezdrożach tatrzańskich, Łomianki 2007.