POLAK POTRAFI: Fryzjer z Gdyni, którego wojskowy sprzęt testują armie na całym świecie
Nazwisko: Mariusz Szymański. Wiek: 43 lata. Z zawodu: mistrz fryzjerstwa damsko-męskiego. To właśnie w swoim zakładzie, rozmawiając z wojskowymi podczas ich strzyżenia, wpadł na pomysł stworzenia czegoś, czego zawsze brakowało wszystkim komandosom mającym styczność z pływaniem: pierwszych w historii składanych płetw. Sprzęt zdobył uznanie jednostek specjalnych na całym świecie i jest już testowany przez armie m.in. Niemiec, Japonii, Australii, Izraela, Grecji, Korei, a w końcu także i Polski.
26.01.2017 | aktual.: 17.02.2017 15:33
Wszystko zaczęło się od fascynacji... "Błotniakiem"
– Mój ojciec przez 18 lat prowadził zakład fryzjerski w gdyńskim porcie wojennym, gdzie strzygł przede wszystkim poborowych, ale też oficerów czy generałów – wspomina Szymański. – Swego czasu znał wszystkich tutejszych admirałów i pił z nimi wódkę, bo mieszkaliśmy dosłownie naprzeciwko portu na Oksywiu. Czasami zabierał mnie ze sobą do pracy, bo coś z dzieciakiem trzeba było zrobić. I tam po raz pierwszy zobaczyłem „Błotniaka”. Była to jednostka załogowa, uzbrojona w ładunki wybuchowe, przeznaczona dla Formozy, a budowana w ramach Układu Warszawskiego. Miała transportować grupę specjalną płetwonurków bojowych do miejsca działania. W środku pojazdu siedział tylko operator, zaś dwóch nurków pozostawało w trakcie transportu na zewnątrz i trzymało się specjalnych poręczy. Co ciekawe, wnętrze kabiny było wypełnione wodą, aby w momencie otwarcia powietrze idące do góry nie ujawniło jego pozycji. I ja właśnie w tych „puszeczkach” bawiłem się za dzieciaka.
Gdy dorósł, Mariusz Szymański przejął biznes po ojcu.
– Poszedłem do szkoły fryzjerskiej i nie będę ukrywać, że trochę nie pasowałem do tych chłopaków. Oni malowali sobie paznokcie, ja biegałem z wykrywaczem metali po plaży i trenowałem kick-boxing. No ale skończyłem szkołę i przejąłem zakład po tacie. Nigdy nie żałowałem decyzji, bo ta praca dała mi ogromne poczucie wolności i miałem mnóstwo czasu na swoje pasje. Poza tym fryzjer to człowiek, który poznaje różnych ludzi i od nich uczy się cały czas czegoś nowego. A moimi klientami są głównie wojskowi i to oni zarazili mnie pasją do militariów. No i do nurkowania.
W międzyczasie gdynianin zrobił specjalizację nurka technicznego. Z jego doświadczenia i umiejętności niejednokrotnie korzysta Marynarka Wojenna, zatrudniając go do różnego rodzaju zadań (brał m.in. udział w poszukiwaniach zaginionych osób, w tym Ewy Tylman, wykonywał poszukiwania wraków dla Muzeum Narodowego w Szczecinie, a dla Muzeum Marynarki Wojennej wyciągał z dna morza dwa zatopione działa pancerne). Dzięki znajomościom w armii udało mu się w 2003 roku pozyskać na własność szczątki „Błotniaków”, które i tak przeznaczone były już na śmietnik.
„Komandor fryzjer”
– Zwiozłem ten cały złom do swojego garażu, gapiłem się na niego i nie miałem zielonego pojęcia, co zrobić z nim dalej. To był jeden wielki obraz nędzy i rozpaczy. Myślałem nawet, żeby zebrać to w miarę wszystko do kupy i stawić do ogródka jako ozdobę, no ale ostatecznie nie o to chodziło. Codziennie więc po pracy w zakładzie fryzjerskim szedłem do garażu i pracowałem nad swoim „Błotniakiem”. Pomagali mi przy tym inżynierowie: Bartek Jakus i świętej pamięci Marian Pleszewski, który był głównym szefem zespołu konstruktorskiego maszyny. I udało się. Zrekonstruowałem ten pojazd i miałem go na własność. To dość nietypowa sytuacja. Próbowałem go nawet zarejestrować w Krajowym Rejestrze Statków, ale wszyscy urzędnicy mi mówili, że chyba sobie z nich jaja robię, bo przecież nikt nie ma takiej maszyny w rękach prywatnych. „Jasne, fryzjer pływa łodzią podwodną!”. No i nie przeskoczysz. Ale za to, jeżdżąc wszędzie i pokazując „Błotniaka”, poznałem mnóstwo ciekawych osób, np. generała Petelickiego, który mówił do mnie „komandorze fryzjerze” – wspomina gdynianin.
(( video_player https://www.youtube.com/watch?v=HwBH456acso true #adv=1# )
Pan Mariusz wykorzystywał „Błotniaka” do własnych celów, czyli do nurkowania. W maszynie tej jest jednak bardzo mało miejsca, a zalewająca kabinę woda też nie ułatwia poruszania się wewnątrz. Tymczasem pewnego dnia, pływając po dnie jeziora, zakopał się w błocie i musiał szybko wydostać się na powierzchnię. Niestety nie miał płetw, bo w kabinie nie było na nie miejsca. Wtedy wpadł na pomysł stworzenia bardziej kompaktowych, które zmieściłyby się nawet w „Błotniaku”. Projekt, jak większość w dorobku 43-latka, wyklarował się podczas strzyżenia włosów.
– Jeśli człowiek patrzy przez kilka godzin na nożyczki, to w końcu jakoś powiąże jedno z drugim i wymyśliłem, że moje płetwy muszą się składać i otwierać tak samo, jak nożyczki podczas cięcia włosów – opowiada.
Poznany na jednych z targów Tomasz Krause, ekspert w kwestii kompozytów i laminatów, zapalił się do pomysłu Szymańskiego do tego stopnia, że już na drugi dzień zbudował prototypową parę, jeszcze bardzo prymitywnych, poklejonych taśmą, ale prawidłowo rozkładających się płetw. Był środek zimy, a panowie poszli nad morze testować wynalazek. Idea zadziałała.
W budowaniu ostatecznego projektu płetw brali później udział także żołnierze jednostek specjalnych: Piotr Hajkowski, Rafał Kowalewski i śp. kapitan Jacek Motyczko – żołnierz GROM-u zmarły tragicznie w ubiegłym roku w wyniku wypadku podczas ćwiczeń taktycznych na Westerplatte. Aby uczcić jego pamięć, płetwy wojskowe mają typ 991 (jego numer bojowy).
Na opatentowanie wynalazku Szymański ze wspólnikiem przeznaczyli wszystkie swoje oszczędności, ale było warto: okazało się, że mają 100-procentową czystość patentową, czyli nikt nigdy na całym świecie takich płetw nie wymyślił.
Świat (niemal) stanął przed nimi otworem
– Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, natychmiast poszliśmy na wódkę. Znając potencjał naszego wynalazku i globalne zapotrzebowanie na niego – tak w wojsku, jak i w cywilu – nagle świat mi się otworzył i miałem wrażenie, że naprawdę robimy coś wielkiego – wspomina swoją ekscytację Szymański. – No i teraz, dwa lata później, to się powoli zaczyna dziać. Tyle bowiem trwa okres testowania sprzętu wojskowego na całym świecie – dodaje już z nieco mniejszym zapałem. – Czy sądziłem, że to wszystko ruszy znacznie szybciej? No oczywiście! Byliśmy na targach w Dusseldorfie, Los Angeles, Tel Awiwie i wszyscy nas zapewniali, że te płetwy są wspaniałe, rewolucyjne, i gdybyśmy tylko byli ich państwową firmą, to natychmiast ich rząd zainwestowałby w nas ogromne pieniądze.
Skąd takie przekonanie? Wynalazek Szymańskiego należy do wyposażenia taktycznego. Każdy nurek bojowy, idąc na zadanie, ma ze sobą płetwy. Najczęściej przyczepione na plecach lub na pasie. Ważą 3,2 kg. Są duże, nieporęczne, obijają się o nogi podczas marszu. Te stworzone przez fryzjera z Gdyni i jego kompanów ważą 1,5 kg i złożone przypominają pompkę do roweru. A to też istotny szczegół, ponieważ jeśli komandos jest obserwowany przez grupę wczesnego reagowania przeciwnika, to ta na pewno prędko wypatrzy w jego wyposażeniu dwie wielkie płetwy i łatwo będzie jej rozgryźć cel takiego płetwonurka (jednostki specjalne niejednokrotnie nurkują w mundurach, a suche skafandry mają pod spodem, więc płetwy bywają ich jedynym znakiem rozpoznawczym).
Wszędzie dobrze, tylko w Polsce problemy
Z rozkładanymi płetwami Szymański, Krause i trzeci udziałowiec Krzysztof Papadis wystawiali się na bardzo wielu polskich i zagranicznych targach, jednak wciąż nie mogli pozyskać inwestora. W końcu pomocną rękę wyciągnął do nich prezes państwowej Instytucji Gospodarki Budżetowej Mazovia, który kupił od nich licencję na produkcję płetw w Polsce. Wkrótce nadeszły pierwsze zamówienia.
Co ciekawe, lecz mało pocieszające, sprzętem tym zainteresowane do tej pory były głównie armie zagraniczne, nie polskie. Dlaczego?
– Mógłbym pani pokazać ten cały stos pism i podań, w których my prosimy o zainteresowanie naszym produktem polskie wojsko. Półtora roku czekaliśmy na prezentację w polskich jednostkach specjalnych... Istnieje coś takiego jak Inspektorat Innowacyjnych Technologii Obronnych, które przesyła nam pisma, że płetwy zostały bardzo wysoko ocenione przez wojska specjalne i inżynieryjne oraz nurków, ale nie widzą potrzeby, żeby nam pomagać w stworzeniu np. linii produkcyjnej, bo przecież jest zainteresowanie produktem z zagranicy. Gdybyśmy byli firmą amerykańską czy niemiecką, dużo łatwiej przebilibyśmy się na polskim rynku. Do nas dzwonią czasem z tych jednostek specjalnych z pytaniem, kto już w tych pletwach pływa. No przecież to nie jest poważne. Polska armia zupełnie nie jest opiniotwórcza, kieruje się tylko tym, co powiedzą o tym produkcie inni – zauważa.
Na szczęście w końcu firmie gdynianina udało się przebić również do ojczystej jednostki. Szymański zdradza, że niedawno jego firma sprzedała dużą partię płetw do, jak to określa „najlepszej polskiej jednostki specjalnej”, której nazwy w tej chwili jednak nie możemy podawać. Tylko w tej jednej udało mu się zorganizować prezentację sprzętu, który natychmiast spotkał się z ogromnym zainteresowaniem dowódców jednostki.
Ogrom wojskowej papierologii i biurokracji sprawił, że firma Szymańskiego coraz prężniej przygotowuje się do wejścia na rynek cywilny. Obecnie trwają poszukiwania inwestora, który pomoże w sfinansowaniu linii produkcyjnej.
– Te płetwy będą około trzykrotnie tańsze od wersji wojskowej, które kosztują 1,5 tys. zł, ponieważ będą wykonane z innych materiałów. Te dla komandosów są tytanowo-aluminiowo-kompozytowe, dla cywilów będą stworzone z tańszych materiałów, jednak zasada działania będzie identyczna. Jedne i drugie składają się z ponad 120 elementów.
A jaki będzie ich kolejny krok?
– Planujemy płetwy cywilne wdrożyć do szeroko rozumianego ratownictwa – na tratwach i kamizelkach ratunkowych, na statkach pasażerskich i handlowych, żaglowcach i jachtach, bo np. w Chorwacji jest to wyposażenie niezbędne każdej łódki. Generalnie wszędzie tam, gdzie można ratować życie na morzu – opowiada o planach Szymański.
– Wyobraźmy sobie zatem, jak będzie wyglądało pana życie za kolejne dwa lata: testy zakończyły się pomyślnie i fala zamówień z armii całego świata zalała pana firmę, produkcja cywilna kręci się w najlepsze, ma pan flotę „Błotniaków”, jachtów i jeszcze większy dom, pieniędzy jak lodu. Co zatem z fryzjerstwem? – pytamy.
– To oczywiste, że z niego nie zrezygnuję! To świetny zawód. Gdzie indziej poznałbym tylu fascynujących ludzi, a każdy z nich mógłby nauczyć mnie czegoś nowego – zapewnia „komandor fryzjer”.