Prostytutki II RP - jak robili to przed wojną
10.04.2015 | aktual.: 27.12.2016 15:19
"Kapeluszowe" pracowały pod modnymi lokalami, "chustkowe" stały pod latarniami, a "mamazele" pracowały w krzakach
"Kapeluszowe" pracowały pod modnymi lokalami, "chustkowe" stały pod latarniami, a "mamazele" pracowały w krzakach. Uliczną dziewczynę można było wynająć za równowartość trzech kilogramów cebuli, choć nie brakowało też znacznie bardziej kosztownych dam do towarzystwa. Prostytucja w II Rzeczpospolitej to zjawisko równie barwne, co przygnębiające.
W dwudziestoleciu międzywojennym kobiety, które ukończyły 21 lat, mogły całkowicie legalnie sprzedawać swoje wdzięki. "Za zawodową nierządnicę poczytywana będzie osoba całkowicie czerpiąca środki utrzymania z uprawiania nierządu. Osoby te podlegają nadzorowi urzędów sanitarno-obyczajowych (pod względem zdrowia) i pragnąc uprawiać swój proceder winny posiadać wydane przez urzędy książki kontroli" - brzmiał przepis.
W tzw. czarnej książeczce prostytutka musiała wykazywać przeprowadzanie regularnych badań. Według obowiązującego wówczas prawa legalna nierządnica powinna zachowywać się kulturalnie, nie mogła stać na rogach ulic i w bramach, zaczepiać przechodniów, a pracę winna kończyć o godzinie 23. Działalność musiała prowadzić tylko w prywatnym mieszkaniu, gdzie zabronione było przebywanie więcej niż dwóch prostytutek. W przeciwnym razie takie pomieszczenie uznawano za dom publiczny, a istnienie tego typu przybytków zostało zakazane w 1922 r. Jednak większość przepisów pozostała martwa, a nierząd w II RP stał się jedną z najlepiej rozwiniętych branż "przemysłu rozrywkowego".
Dziewczyna za litr śmietany
Międzywojenna Polska była krajem, który dopiero stawał na nogi, a znalezienie dobrze płatnej pracy często graniczyło z cudem. Dla wielu kobiet z rodzin robotniczych czy chłopskich, prostytucja stawała się jedyną szansą na ucieczkę przed nędzą i zasilenie domowego budżetu. Tabuny młodych dziewczyn poszukiwały klientów na ulicach Warszawy, Łodzi, Lwowa, Wilna czy Krakowa. Po zmroku gromadziły się w najbardziej ruchliwych miejscach miast.
"Chustkowe", stojące pod latarniami, były dostępne nawet dla najbiedniejszych obywateli. "Kapeluszowymi" nazywano lepsze ulicznice stojące pod modnymi lokalami, a "mamazele" pracowały w parkach czy w krzakach, np. na warszawskim Powiślu, gdzie wieczorem spotkać można było półświatek, robociarzy i żebraków.
Prostytucją trudniły się nawet mniej znane artystki z teatrów albo kabaretów. Popularnością wśród mężczyzn cieszyły się grandesy, czyli dziewczęta pracujące w lokalach rozrywkowych i paradujące w przebraniach sekretarek czy studentek.
Sytuacja wielu z tych kobiet była jednak tragiczna. "Uliczna dziewczyna czekająca na okazję pod drzwiami szynku lub nieopodal dworca kosztowała klienta 1,5 zł, czyli tyle, ile pięć kilogramów śledzi, trzy kilogramy cebuli, kilogram mięsa wołowego z kością i dokładką podrobów, 2,5 kg grochu, 25 sztuk papierosów lub litr śmietany" - czytamy w książce "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce". Jeszcze niższe stawki obowiązywały na prowincji. W dodatku prostytutka musiała się dzielić dochodem z sutenerem.
Do zawodu często trafiały już 13-14 - letnie dziewczyny, często zwabiane podstępem. Na przykład w Warszawie, na ul. Chłodnej, działała fabryka trykotaży, która była tylko przykrywką. Młode i ładne kobiety, odpowiadające na ogłoszenia prasowe, zgłaszały się tam do pracy i już nie wracały do domów. Trafiały do melin, gdzie były bite i gwałcone, a później wysyłane na ulice. Wiele prostytutek popadało w alkoholizm, nękały jerównież choroby weneryczne.
Agresywne pensjonarki
Znacznie lepiej wiodło się prostytutkom zatrudnionym w "szanujących się" domach publicznych, szczególnie stołecznych. Ekskluzywne damy przesiadujące w "Adrii" czy "Gastronomii" zarabiały więcej niż urzędniczki państwowe i niejednokrotnie były od nich lepiej wykształcone. Z ich usług korzystali znani aktorzy, lekarze i inni szanowani obywatele.
Pod koniec lat 30. w Warszawie zarejestrowanych było blisko 4 tys. nierządnic, choć to liczba zapewne mocno zaniżona, ponieważ nie uwzględniała ogromnej "szarej strefy". W stolicy działało wówczas blisko 400 domów schadzek. Za prawdziwe burdelowe zagłębie uchodziło zwłaszcza Śródmieście. Spotkanie prostytutki w regionie ulicy Marszałkowskiej, Chmielnej, Brackiej albo Widok nie było niczym niezwykłym, a usłużni kelnerzy, szoferzy i barmani chętnie wskazywali drogę potrzebującym.
Prasa rozpisywała się o ekscesach, do których dochodziło w stołecznych "przybytkach rozkoszy". "Niemiła przygoda spotkała wczoraj wieczorem w znanym domu 'schadzek' Jadwigi Bitnerowej przy ulicy Widok nr. 11 kupca Jankla Herszla Zyskinda (Wronia 11). Ponieważ Z. w ostatniej chwili rozmyślił się i nie chciał zostać w osławionym domu rzuciły się na niego, oprócz Bittnerowej, jeszcze trzy jej pensjonarki: bojąc go pięściami i pogrzebaczem. Napadnięty zdołał wyrwać się, po czym stwierdził brak 1 dolara. O powyższej przygodzie Zyskind zameldował w X komisariacie" - donosił "Ilustrowany Kuryer Codzienny" w 1925 roku.
Ksiuty w oleandry
Przybytek "cioci" Bitnerowej, zlokalizowany przy ul. Widok 11, uchodził za jeden z najpopularniejszych domów publicznych w Warszawie. Prasa informowała, że zatrudnione tam damy zwabiają klientów, a później ich okradają. Opisywano m.in. akcję funkcjonariuszy policji, którzy nie zostali wpuszczeni do lokalu. "Poradzono sobie w ten sposób, że przez otwarty lufcik wtargnięto do środka i stwierdzono, że "gość" zamknięty jest w wygódce, "dama" zaś poszukiwana przez policję - szafie. Ponieważ Bitnerowa wszczęła awanturę z przedstawicielami, policji, aresztowano ją i wraz z przyjaciółką osadzono w areszcie" - ujawniała jedna z gazet.
Do walki z nielegalną prostytucją utworzono specjalne oddziały Policji Kobiecej, które działały w Warszawie, Wilnie, Krakowie, Lwowie i Łodzi. Wspierał je utworzony w 1923 r. Polski Komitet Walki z Handlem Kobietami i Dziećmi.
Jednak likwidacja domów schadzek szła opornie. Sprzeciwiali się im m.in. właściciele kamienic, ponieważ burdelmamy płaciły zazwyczaj wyższy czynsz i na tego typu wynajmie można było nieźle zarobić. Także policjanci często czerpali korzyści ze współpracy z osobami prowadzącymi domy schadzek. Jeden z nich przez wiele lat mieścił się w bezpośrednim sąsiedztwie XI komisariatu policji przy ul. Poznańskiej 11.
Czasem cztery ściany okazywały się niepotrzebne. Marian Sękowski, autor "Pamiętnika warszawskiego taksówkarza" wspomina: "Była Stasia nadzwyczajnie urodziwa i pociągająca. Dałem się wiec skusić na przejażdżkę z nią na tak zwane popularne "ksiuty w oleandry". W pobliżu Klubu Wodnego "Sokół" zastałem wiele samochodów taksówek i dorożek konnych, oczekujących na towarzystwa zabawiające się na dansingu i na parki, które łódkami i pieszo udały się w zarośla pokrywające mielizny wiślane tzw. "łachy". Za skrycie się w tej wiklinie płaciło się pięć złotych od parki. Cwaniacy, którzy wykorzystali to dyskretne miejsce na bajzel pod gołym niebem, mieli również do wynajęcia koce do rozpościerania na ziemi. Zostawiłem więc samochód pod opieką tych organizatorów i udaliśmy się w "oleandry", biorąc ze sobą jeszcze pokrowce z siedzeń".
Rafał Natorski
Korzystałem z książek: Moniki Piątkowskiej "Życie przestępcze w przedwojennej Polsce" i Pawła Rzewuskiego "Warszawa - miasto grzechu: Prostytucja w II RP"