Pozwólcie, że przypomnę/wyjaśnię, skąd w ogóle wzięło się to określenie. Oryginalna nazwa tego fikcyjnego, królikopodobnego gatunku, czyli „Rabbid” to efekt pomysłowej gry słów, zlepek dwu angielskich wyrazów: „rabbit” – królik” oraz „rabid – wściekły, chory na wściekliznę”. Przeniesienie jej na językjęzyk polski było niemożliwe, dlatego rodzimy dystrybutor musiał wymyślić coś nowego. I tak oto powstały kórliki.
Po raz pierwszy poznaliśmy je w czwartej części przygód Raymana. Jak być może pamiętacie, sympatyczny bohater platformówek został porwany, aby zabawiać na arenie setki znudzonych życiem wariatów. Rzucał krową, ścigał się na ślimaku, walił w łeb łopatą i przetańczył niejedną noc. W nagrodę zdobył nie tylko dziesiątki klozetowych przetykaczy, którym zawdzięcza wolność, ale i setki szalonych kórliczych serc. Taa… był ich idolem. Rzecz jasna, jak każde bożyszcze - do czasu (czyli przez jakieś 10 sekund). W pustych głowach, gdzieś pomiędzy szpiczastymi uszami, a krwisto czerwonymi oczami narodził się kolejny pomysł.
Kórliki zapakowały się w dziesiątki żółtych łodzi podwodnych i przyleciały na Ziemię, aby poznać ludzkie zwyczaje w możliwie najgłupszy i najbardziej absurdalny sposób. Po co? Żeby nas zniewolić! Ich pierwszym celem padł hipermarket, w którym zorganizowały sobie bazę wypadową. Zaskoczeni Ziemianie są jak zwykle bezbronni.
Rayman po raz kolejny musi wkroczyć do akcji, aby uratować Błękitną Planetę zanim oficjalnym językiem nie stanie się DAAAAAH!!! To tyle jeśli chodzi o fabułę, która jest równie istotna co skład chemiczny prochu strzelniczego w Serious Samie. czytaj więcej na gry.wp.pl