Trwa ładowanie...
11-03-2015 13:23

Reportaż: Kapelmistrz Tolek w knajpie dla braw

Reportaż: Kapelmistrz Tolek w knajpie dla brawŹródło: Eastnews
d4fzt7a
d4fzt7a

Kiedy wyjazdy za granicę były mrzonką nie po linii partyjnej, Anatol Wojdyna jako jeden z pierwszych w PRL bukował sobie kontrakty do najlepszych lokali gastronomicznych w całej Skandynawii. U boku polskiego króla dansingów terminowały późniejsze rodzime gwiazdy jazzu i rocka.

Trwa karnawał 1963 roku. W nieistniejącej dziś kawiarni Kaprys naprzeciwko Muzeum Narodowego w Warszawie aż roi się od chałturzących jazzmanów. W korowodzie kapel, które przemykają przez scenę , najbardziej podoba się kwintet Wojdyny, grający muzykę typowo do tańca. Wśród publiczności fruwa niejedna marynarka, a buty uczestników dansingu ledwo odnajdują się na parkiecie. Od tego czasu upłynęło ponad pół wieku, a mimo to pan Tolek bezbłędnie rozpoznaje na starannie zachowanej fotografii bohaterów tamtego wieczoru. - Tomek Bolechowski i Bogdan Próba przyszli z zespołu Janusza Zabieglińsiego, Andrzej Łapiński grał w grupie Pinokio, z kolei Dyzia Rudzińskiego znałem jeszcze z czasów dixielandowej kapeli Melorytm - wspomina jazzowy trębacz- weteran, a zarazem lider i śpiewający basista kilku gastronomicznych kapel.

Cała gromada wymienionych muzyków miała wkrótce popłynąć w trasę do Skandynawii śladami Bohdana Kezika z Kwartetu Warszawskiego, który przywiózł niesamowite wrażenia na temat tamtejszego stylu życia. Wojdyna też chciał popróbować jak smakuje demokracja i wolny rynek za imperialistyczne dolary. - Potrzebowaliśmy profesjonalnego nagrania. Zwróciłem się o pomoc do Wojtka Piętowskiego, by zarejestrować kilka utworów w studiu Polskich Nagrań. Zgodził się i już po wszystkim poszedłem z przygotowanym materiałem do odpowiedzialnego za wysyłanie polskich artystów za granicę Pagartu. "Może byście wysłali to demo za granicę?" - zagadnąłem. A oni, że świetnie się składa, bo pantomima Henryka Tomaszewskiego z Wrocławia akurat wyjeżdża do Oslo. Przekazaliśmy jej naszą taśmę i po tygodniu norweski impresario zaproponował pięciomiesięczną umowę, począwszy od maja 1963 roku - mówi pionier zarobkujących za granicą muzyków znad Wisły. Przyjezdnych z Polski zakontraktowano w najbardziej wytwornej knajpie w mieście - Dronningen.

Polacy nie małpy, nie chodzą na czworaka

Pierwszy kontrakt był lekcją pokory i punktualności w zawodzie. Kierownik sali potrafił przebiec z pianą na ustach przez cały parkiet i stukać palcem w zegarek, jeśli kapela Wojdyny opóźniła swój set o minutę. Ta chwila zwłoki mogła kosztować utratę pracy, a zawsze skutkowała faksem z pretensjami do agencji koncertowej, która telefonicznie rugała kapelmistrza. Pan Tolek szybko pojął, że to co w Polsce było normą, w Norwegii nie uchodziło płazem. Na szczęście zespół się spodobał, a gastronomiczny tour menedżer rozpuścił na całą Norwegię famę o kapeli profesjonalnie przygrywającej do tańca. Właściciele hoteli w Bergen, Stavanger i Sandefjord kusili Wojdynę lukratywnymi kontraktami, a on przebierał w propozycjach jak w ulęgałkach.

d4fzt7a

Co wieczór po 5-6 godzin dziennie ansambl Wojdyny zabawiał publikę w hotelach, restauracjach i nocnych klubach, a bywało, że tydzień pracy nie kończył się w sobotę. Latem w każdą niedzielę ściągały do knajp ojcowie i matki z dziećmi, więc rodzinny obiad trzeba było doprawić skoczną nutą. Bardzo podobały się tzw. "semi klasiki". Wyciągało się zeszyt nutowy, brało skrzypce, siadało do fortepianu i przez godzinę sala milkła zasłuchana w Schumana albo Schuberta. Kto potrafił zagrać klasykę, temu łatwiej było o kolejny kontrakt.

stoją od lewej: Gluszkiewicz, Mazurek, Wojdyna(fot. archiwum autora)

Podczas gdy sklepy w Polsce świeciły pustkami, w szwedzkich hotelach serwowano dania z najwyższej półki. - Jakie tam było jedzenie! Do tej pory czuję w ustach smak tamtych dań. Karmiono nas jak artystów posiłkami z karty, a jeśli zdarzało się występować dla polonii, ta domagała się grania polek, oberków i kujawiaków - wspomina dancingowy król.

d4fzt7a

Z kolei miejscowi przyglądali się egzotycznym Polakom zza żelaznej kurtyny jak Marsjanom. PRL nie był wprawdzie oddalony od Skandynawii o lata świetlne, a przeprawy przez Bałtyk nie można porównywać do próby przepłynięcia oceanu wpław, mimo to Szwedom wydawało się nieprawdopodobne, że w biednym kraju trawionym przez socjalizm, można grać muzykę stylizowaną na zachodnią. - Robiono nam zdjęcia jak ciekawostce przyrodniczej i nie dowierzano, że nie chodzimy na czworaka - opowiada ze śmiechem Wojdyna. Ale zdziwienie malowało się także na obliczu pana Tolka i jego kompanów, bo Skandynawia wydawała się przepustką do tętniącego luksusem eldorado. - Kiedy jechaliśmy pociągiem do Oslo przez centrum Malmoe, nie mogłem się nadziwić niesamowitej feerii świateł. Okazało się, że to tylko wyłaniające się z ciemności... reflektory samochodów. Pierwszy raz widziałem coś takiego, bo w Polsce pozwalano jeździć wyłącznie na światłach postojowych - przypomina sobie kapelmistrz.

Pan Tolek nie miał stałego zespołu - ktoś ubywał, ktoś przybywał, a w ciągu jednego miesiąca zdarzyło mu się wymienić w składzie aż trzech pianistów, bo gdy ogłaszał nabór na statek albo do knajpy, kandydatów nie brakowało. Pagart też nie oponował. Wystarczyło, że Wojdyna przefaksowywał pozwolenia na pracę i odprowadzał co miesiąc 20 proc. od wynagrodzenia w ramach prowizji do agencji artystycznej w kraju. Skandynawowie hojnie płacili. Miesięcznie w renomowanym lokalu można było zarobić 2,5 tys. koron na rękę, co w przeliczeniu na zieloną walutę dawało 400 dolarów. W Polsce w latach 70. za jedną dwudziestą tej kwoty można było godnie pożyć od pierwszego do pierwszego.

Napiwki w markach zamiast drinków

Zagranica kusiła też perspektywą kupna dobrych instrumentów widywanych u nas tylko na okładkach płyt Animalsów. Bębny, gitary, mikrofony i wzmacniacze to rarytasy niedostępne nawet w żyjącej na kredyt Polsce Ludowej pod patronatem czekającego na cud gospodarczy Edwarda Gierka. Nie to co w Szwecji. Nowiutkie piano Fendera można było mieć już za 4,5 tys. koron, czyli za niecałe dwa miesiące grania w przyzwoitym hotelu. Wojdyna sprowadzał więc do Polski nowoczesną aparaturę, a później wypożyczał. - Zadzwonił do mnie Adam Hanuszkiewicz z Teatru Narodowego i zapytał, czy udostępnię sprzęt do nagłośnienia "Opery za trzy grosze". Dobrze płacili, 250 zł za spektakl, a po premierze wystawiali sztukę codziennie. Jak miałem czas, to sam stawałem za konsoletą i inkasowałem 150 zł - rachuje pan Tolek, który nauczył się w socjalizmie robić biznes w rozrywce.

d4fzt7a

Wojdyna szybko zdobył w Skandynawii silną pozycję. Kiedy oburzona Ingrid Johansen zaalarmowała norweski związek zawodowy muzyków, że jakiś Polak blokuje jej miejsce pracy, piosenkarce szybko pokazano drzwi. Finowie też woleli zatrudniać kapelę pana Tolka, bo adaptowała się do każdych warunków. - Montowali na sali decybelomierz i gdy było za głośno, żarówka świeciła jaskrawym światłem, a zespół tracił pracę. Gdy nas wynajęto, graliśmy szeptem - śmieje się mój rozmówca, który nie może narzekać na skandynawską gościnność. Mieszkańcy Kirkenes na wieść o wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, przynosili mu w darze żywność, odzież, a nawet ropę naftową w mosiężnych bańkach. Po powrocie do kraju rozwoził ciuchy po komisach, bo nie miał co z nimi robić.

Chałtury w hotelowych restauracjach były równie opłacalne co robienie za orkiestrę na statkach turystycznych. Kiedy Tom Hertel, najbardziej znany impresario w Finlandii, potrzebował kapeli na statek, zadzwonił do agencji w Sztokholmie, a ta poleciała mu trio Wojdyny. Trasa pomiędzy Helsinkami a Sztokholmem była pierwszą żeglugą zarobkową pana Tolka. - Jeśli gościom podobała się muzyka, stawiali artystom drinki, czyli tzw. dodatek do gaży. Ale nam w czasie pracy nie wolno było pić. Podszedłem więc do barmana i powiedziałem: "Niczego nam nie serwuj, tylko zbieraj pieniądze od gości". Klienci płacili w markach, która wtedy dobrze stała. Po dziesięciu dniach musieliśmy jednak zejść ze statku, bo inną kapelę wyrzucili z kurortu na Półwyspie Hanko i trzeba było kimś ją zastąpić. A tak się nam dobrze pływało - śmieje się Wojdyna. Raz na statku dookoła świata muzycy pod wodzą pana Tolka spędzili pół roku. A kiedy przypływali do Leningradu (dzisiejszego Petersburga), wiedzieli, żeby pod żadnym pozorem nie schodzić na
ląd. - Miejscowi żyli w strasznej nędzy i kiedy dopadali cudzoziemców ubranych w markowe dżinsy i modne indyjskie koszule, nie odstępowali przybyszów na krok, natarczywie targując się o ich ciuchy. W mieście stały dwa uliczne ogony - jedni ludzie w kolejce po jeszcze zielone kubańskie pomarańcze, drudzy po kwas chlebowy. A kiedy kolega muzyk przed wejściem na statek wręczył przygodnej dziewczynie butelkę coca-coli, nagle podjechała czarna wołga i zgarnęła kobietę do środka - opowiada bohater dalekich wojaży.

Miesięcznie w renomowanym lokalu można było zarobić 2,5 tys. koron na rękę, co w przeliczeniu na zieloną walutę dawało 400 dolarów // na zdjęciu Richard Burton (fot. Eastnews)

d4fzt7a

Podgrywając dla polskiego Jamesa Bonda

Na pytanie czy to nie obciach rzępolić do kotleta, pan Tolek srodze marszczy brwi, ale po chwili pobłażliwym dla laika tonem cierpliwie objaśnia restauracyjne realia. Do dobrej knajpy nie brano byle kogo. Muzykant bez znajomości nut nie miał prawa wyjść na scenę, pijana kapela następnego dnia traciła pracę, a cudzoziemiec, któremu mowa Wikingów grzęzła w gardle, uważany był za człowieka gorszej kategorii. "Jesteś w Szwecji, mów po szwedzku, a będziesz inaczej traktowany" - zapamiętał pan Tolek. No i zasada numer jeden - należało znać biegle popularny repertuar, a przed końcem każdego koncertu obowiązkowo ogłosić tzw. "sista dansen", czyli ostatni taniec dla rozproszonych po knajpie singli. Wtedy na topie była ABBA, James Brown, Aretha Frankiln, Tom Jones i Wilson Pickett. Nieważne kto akompaniował tańczącym - Wojdyna Trio, Wojdyna Five czy Wojdyna Show Band - szyld kapeli często okolicznościowy i zawsze umowny miał znaczenie drugorzędne. Muzyków z Polski też nikt nie kojarzył, choć w różnych składach
jeździły z Wojdyną takie sławy jak Wojciech Karolak, Jerzy Bartz czy Krystyna Prońko. O włos od przygody zarobkowej był Józef Skrzek, ale Ministerstwo Spraw Wewnętrznych karnie zabrało mu paszport za zwymyślanie po kilku drinkach władzy ludowej, a najęty do innej grupy pana Tolka - Thunderbolt - Wojciech Waglewski po powrocie z trasy w Burgos, stwierdził że na granie w knajpie ma jeszcze czas.

Po latach udało się ocalić od zapomnienia kilka nagrań Wojdyny i jednej z jego kapel (Show Bandu), ale zarejestrowane na potrzeby Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych w Warszawie numery, to zupełnie inny repertuar od tego, który w skandynawskich knajpach prezentował pan Tolek. Nie mógł jednak przypuszczać, że te jazzowo-funkowe utwory przejdą do historii Polskiej Kroniki Filmowej jako muzyka ilustrująca gierkowską propagandę sukcesu. Nie sądził również, że usłyszy fragmenty "Tygrysiego skoku" w pierwszym odcinku przygód o polskim Jamesie Bondzie, czyli agencie Borewiczu z serialu "07 zgłoś się". Jak potoczyły się późniejsze losy tria Wojdyny? Wszyscy zostali na stałe w Skandynawii, wszyscy poza Wojdyną, który nie widział dla siebie miejsca na obcej ziemi. - Dostałem kartę stałego pobytu, ale z niej zrezygnowałem. Nie pasowała mi skandynawska mentalność, ten pogardliwy dla cudzoziemców nacjonalizm. Córka po maturze wyjechała na studia do Lund i do dziś mieszka w Malmoe. A ja? W latach 90. grałem na
balach w stołecznych hotelach - Sobieskim, Marriocie, Sheratonie czy Bristolu - dopóki stawki za koncert nie spadły o połowę. Dzisiaj w lokalach gra się coraz mniej muzyki na żywo, ale cały czas ćwiczę na instrumencie i raz na dwa, trzy miesiące stawiam się w klubie, gdy jest impreza do zagrania.

Konrad Wojciechowski

d4fzt7a
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4fzt7a