Skarby SS zakopane pod Jarocinem – prawda czy mit?
Prasowa historia o napadzie na konwój SS pod Jarocinem stała się miejscową legendą. Czy tkwi w niej ziarno prawdy?
26.03.2016 | aktual.: 30.03.2016 13:48
Zbliżała się północ. Za chwilę rozpocznie się wtorek, 22 lutego 1944 roku. Jarotschin spał. Tylko na Adolf Hitler-Platz kilku esesmanów, przyświecając sobie latarkami, sprawdzało zamocowanie plandeki na jednym z dwóch stojących na dawnym rynku samochodów ciężarowych. W końcu jeden z nich, najstarszy stopniem, raz jeszcze obszedł ciężarówkę i zameldował stojącemu obok oficerowi:
– Panie Sturmbannführer, wszystko w porządku. Możemy jechać.
– Dobrze. Pojedziesz obok kierowcy zaraz za mną. A pozostali na drugą ciężarówkę. I w drogę. Tylko ostrożnie, bo na drogach ślisko.
To powiedziawszy, Sturmbannführer SS Jürgen Kunz otworzył drzwi mercedesa i zajął miejsce na tylnej kanapie. Włączono silniki i zapalono przyćmione reflektory trzech samochodów, ale to do kierowcy jadącego na przodzie mercedesa należało znalezienie w ciemnościach tamtej lutowej nocy wyjazdu z rynku i przez labirynt uliczek centrum Jarocina skierowanie tego minikonwoju na właściwą drogę. Kierunek: Lissa.
Ratusz w wojennym Jarocinie na hitlerowskiej pocztówce (źródło: archiwum autora)
Prawie pół wieku później w jednym z poznańskich czasopism można było przeczytać: „22 lutego 1944 roku o godzinie 24:00 z Jarocina w kierunku na Leszno wyruszyły dwa samochody ciężarowe. W pierwszym z nich leżały dwie opancerzone skrzynie, w drugim jechało 12 żołnierzy ochrony. Przed nimi poruszał się osobowy mercedes. Z tyłu siedział 39-letni Jürgen Kunz, major SS. Dzień wcześniej przyjechał specjalnie z Berlina. Miał dopilnować, aby konwój bez trudu dotarł do stolicy Trzeciej Rzeszy”.
„Odszukaj Kolanowskiego! On to chował”
W ten sam dzień, w którym Kunz miał zjawić się w Jarotschinie, czyli 21 lutego 1944 roku, w Posen odbyło się spotkanie powiatowych mężów zaufania DAF (Deutsche Arbeitsfront, czyli hitlerowskich pseudozwiązków zawodowych) z Kraju Warty. Omawiano sprawę tak zwanych wydajnych Polaków, którym postanowiono nie zwracać skonfiskowanego poprzednio mienia. Następnego dnia w Posen kierownicy urzędów powierniczych omawiali nieco podobną sprawę – Polaków, którzy podpisali volkslistę, czyli niemiecką listę narodowościową. Podjęto decyzję o niezwracaniu im skonfiskowanego wcześniej mienia.
Tylko te dwa wydarzenia z 21 i 22 lutego 1944 roku w Kraju Warty historycy polscy uznali za godne odnotowania. Dodam jeszcze za „Ostdeutscher Beobachter”, że 21 lutego w Posen dla członków Hitlerjugend zorganizowano pokazy metod walki z udziałem żołnierzy Waffen SS. Były one częścią akcji rekrutacyjnej do tej formacji, a z młodzieżą spotkał się niespełna dwa miesiące wcześniej powołany na urząd wyższego dowódcy SS i policji w Kraju Warty brigadeführer SS i generał-major Waffen SS Heinz Reinefarth.
Z punktu widzenia interesującego nas konwoju SS ważniejsza jest jednak inna informacja. Otóż w tamtym lutym utworzono Sammelstelle für deutsches Kulturgut in Posen (Zbiornicę Niemieckich Dóbr Kulturalnych w Poznaniu), w której przejściowo gromadzono dzieła sztuki i inne cenne przedmioty zrabowane na okupowanych ziemiach ZSRR. W składnicy tej znalazły się między innymi zabytki z muzeum w Smoleńsku.
Opisywany konwój nie pojechał jednak do Posen. Po wyjeździe z Jarotschina minął przejazd kolejowy na linii Jarotschin – Börke – Gostingen – Lissa (Jarocin – Borek Wielkopolski – Gostyń – Leszno) i po kilkunastu minutach jazdy dotarł do Obragrund (Jaraczewa), skąd skierował się na południe. Po przejechaniu kolejnych trzech kilometrów minął małą wioskę Berghof (Skokówko) i wjechał w las...
W cytowanym wyżej artykule czytamy: „Konwój SS został napadnięty przez dobrze zorganizowaną, uzbrojoną grupę cywilów trzy kilometry przed Borkiem Wielkopolskim. Z badań historyków wynika jednoznacznie, że w tym okresie w rejonie Jarocina, Jaraczewa i Borku Wielkopolskiego nie działała żadna grupa partyzancka. Z odnalezionych po wojnie w Lesznie dokumentów SS wynika, że Jürgenowi Kunzowi postawiono w SS zarzut, iż zorganizował ludzi, którzy wspólnie z nim upozorowali napad Polaków i skradli skrzynie. Zagrabiony majątek został ukryty gdzieś w okolicach Jaraczewa, małej wioski leżącej na trasie z Jarocina do Leszna. Jürgen Kunz nie przyznał się do niczego. Cudem uniknął śmierci”.
Autor artykułu zatytułowanego „Skarb SS. Poszukujemy świadków!” Jacek Glenowicz napisał, że w opancerzonych skrzyniach, które znajdowały się w pierwszej ciężarówce, transportowano skarby zrabowane na Białorusi. „W przypadku wspomnianych skrzyń – pisał Glenowicz – ich zawartość znało tylko kilku ludzi. Jednym z nich był major Kunz. Wiedział, że przewozi wywiezioną z Białorusi kolekcję ikon i złotych monet. Była to olbrzymia pokusa”.
Duży tytuł, kilka zdań tekstu... Tak na pierwszej stronie „Donosiciela” anonsowano zamieszczony wewnątrz numeru tego żyjącego z mało wiarygodnych, ale za to sensacyjnych publikacji miesięcznika artykuł Jacka Glenowicza „Skarb SS” (źródło: archiwum autora)
Jacek Glenowicz pisze dalej, że sporo wysiłku włożył w odszukanie rodziny Sturmbannführera SS Jürgena Kunza: „Trzy dni spędzone w Eisenach, małej miejscowości na południu byłej NRD, utwierdziły mnie w przekonaniu, że legenda może okazać się prawdziwą historią”. I przytoczył fragmenty rozmowy z 58-letnią Ingrid Kunz. Z kontekstu wynika, że do spotkania Glenowicza z córką Kunza doszło gdzieś w 1992 lub 1993 roku, a więc urodziła się ona mniej więcej w okresie dojścia Adolfa Hitlera do władzy w Niemczech. Jej ojciec miał wtedy 27-28 lat. Ingrid nigdy go się nie wstydziła: „Owszem, był w SS, ale on nigdy nikogo nie skrzywdził. Chciał tylko przeżyć wojnę. Po tej sprawie z 1944 roku miał kolosalne problemy. Zdegradowano go, osadzono w więzieniu. Gdy do Berlina wkraczali Rosjanie, ojcu udało się uciec. Po wojnie zamieszkaliśmy w Eisenach. To więzienie wpłynęło na ojca fatalnie. Był bity. Nigdy już nie wrócił do równowagi psychicznej. Chorował, miał napady padaczki. Nikt z rodziny mu nie wierzył. Tylko ja. Ja wiem,
że on tych skrzyń nie dowiózł do Leszna. Wszyscy zginęli, a ojciec ranny przeleżał kilka godzin pod zabitym kierowcą. Te skrzynie leżą tam do dziś. Nigdy nie udało mi się ustalić, gdzie. Ale one tam są!”.
Tam, czyli w okolicach Jaraczewa i Borku Wielkopolskiego. Rzut oka na wydrukowaną w 1940 roku w skali 1:25000 topograficzna mapę sztabową „Borek” (z dodrukowanymi później nowymi nazwami niemieckimi wielu miejscowości) widać, że na zachód i północny zachód od Berghofu, czyli – przypomnę – dzisiejszego Skokówka, rozciągają się lasy na tejże mapie, oznaczone jako Karlshofer Wald. Tam łatwo było się ukryć i przeczekać najtrudniejsze dni tuż po napadzie.
Przełożeni Sturmbannführera Kunza musieli podejrzewać, że dowodzący konwojem oficer ma jakieś związki z tym napadem. Eskorta przyjechała z dalekiej Białorusi i w oczach śledczych byli to ludzie poza podejrzeniami. No i wszyscy zginęli. A Sturmbannführer przeżył!
Wizyta namiestnika Rzeszy Kraju Warty i gauleitera NSDAP Arthura Greisera w powiecie jarocińskim w maju 1940 roku w obiektywie fotoreportera poznańskiego dziennika "Ostdeutscher Beobachter" (źródło: archiwum autora)
Jacek Glenowicz zacytował jeszcze inny fragment wypowiedzi córki majora Kunza: „Ojciec chorował coraz poważniej. Nie miał już sił, aby pojechać do Polski. Gdy umierał w styczniu 1974 roku, jego ostatnie słowa brzmiały: »Kolanowski, odszukaj Kolanowskiego. On wie. On to chował. To dużo pieniędzy. Nic im nie powiedziałem. To jest wasze. Ja to dla was«. [...] Ten człowiek musi gdzieś tam mieszkać. On to odnajdzie. Ojciec nie kłamał. To nie była opowieść szaleńca”.
Niespełniona obietnica redakcyjnego kolegi
Ta interesująca historia pobudza wyobraźnię poszukiwaczy skarbów i łowców tajemnic wojennych. Noc, napad na konwój przewożący bardzo cenne przedmioty, strzelanina, zabici, ucieczka ze zrabowanym ładunkiem i ukrycie go gdzieś niemal w samym centrum Kraju Warty. Niestety, wszystko wskazuje, że w przedstawionej tutaj wersji jest to opowieść zmyślona.
Artykuł Jacka Glenowicza „Skarb SS. Poszukujemy świadków!” ukazał się na początku 1993 roku w wydawanym wówczas w Poznaniu mało wiarygodnym lub wręcz niewiarygodnym miesięczniku „Donosiciel”. Nikt z poznańskiego środowiska dziennikarskiego nie znał redaktora Glenowicza, chociaż jego artykuł „Skarb SS” pod względem formalnym był bez zarzutu. Tego nie napisał jakiś grafoman lub dziennikarski nowicjusz. Internetowa wyszukiwarka w 2015 roku wyrzuciła” trzy krótkie teksty Jacka Glenowicza z 2007 roku zamieszczone na portalu „Poznańskie Nieruchomości.pl”.
Ale – co najważniejsze – nikt w Jarocinie, Jaraczewie i Borku Wielkopolskim nie słyszał o wojennym napadzie koło Skokówka. W drugiej połowie 1993 roku tą sprawą zainteresowałem doktora inżyniera Dezyderiusza Pańczaka, z którym wspólnie wyjaśnialiśmy wówczas pewne aspekty zbrodni katyńskiej. Pańczak dobrze znał okolice Jarocina, popytał tu i ówdzie i na kolejne nasze spotkanie w nieistniejącej od lat kawiarni „Prasowa” przyszedł z... niczym. Któryś z czytelników „Głosu Wielkopolskiego”, do których zaapelowałem o pomoc, radził mi, bym śladów szukał wśród byłych funkcjonariuszy komunistycznych organów ścigania w Jarocinie i Gostyniu, którzy w pierwszych latach powojennych ponoć interesowali się napadem pod Borkiem. Z tą sprawą czytelnik ów wiązał tajemniczą śmierć pierwszego szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Jarocinie, a także losy późniejszego szefa PUBP, a następnie komendanta powiatowego Milicji Obywatelskiej w tymże Jarocinie o nazwisku Litwin. Inny czytelnik radził mi szukać ludzi,
którzy w latach 1943-1944 przebywali w miejscowości Lgów w powiecie jarocińskim, dokąd podczas wojny często przyjeżdżała z Berlina rodzina Kunzów.
Te ślady nigdzie mnie nie doprowadziły, ale może w 1993 roku, obciążony bieżącą pracą dziennikarską w „Głosie Wielkopolskim”, szukałem niezbyt wytrwale, z góry uznając poszukiwania za stratę czasu. Jeśli dobrze pamiętam, późną zimą 2000 roku w drodze do Nowych Skalmierzyc i Błaszek redakcyjnym samochodem zajechaliśmy do dwóch wiosek w interesującym mnie rejonie, gdzie rozpytywałem o... Kolanowskiego. Mieszkańcom Jeżewa i południowej części Goli to nazwisko nie kojarzyło się z niczym i nikim.
W tym miejscu koło Skokówka – według Jacka Glenowicza – miał nastąpić 22 lutego 1944 roku napad na konwój SS. Zdjęcie z 2008 roku (źródło: archiwum autora)
Redaktorem naczelnym „Donosiciela” był Radosław Stankiewicz, który w drugiej połowie lat 90. XX wieku został moim redakcyjnym kolegą. Przez kilka lat pracował bowiem w redakcji „Głosu Wielkopolskiego”, gdzie kierował Działem Dodatków. W specjalnym wydaniu jednego z takich dodatków „Świat Rodzinny” na jubileusz 55-lecia „Głosu”, gdzie przedstawiono wszystkich dziennikarzy najstarszego poznańskiego dziennika zatrudnionych w 2000 roku, tak o nim pisano: „Działem kieruje Radosław Stankiewicz. Od ponad trzech lat wydaje »Głos Domowy«. To nasz redakcyjny specjalista do spraw mieszkaniowych i rynku nieruchomości. Odpowiada także za większość kolorowych, targowych dodatków »Głosu«”.
Poświęciłem aż tyle miejsca dawnemu naczelnemu „Donosiciela”, bo dla wyjaśnienia sprawy napadu pod Borkiem to postać kluczowa. Tak uważałem już wtedy, gdy jako koledzy mijaliśmy się na redakcyjnym korytarzu. I kilkakrotnie rozmawiałem z nim na temat dawno zapomnianej publikacji „Skarb SS”. Stankiewicz mówił, że ma w domu materiały świadczące, że do takiego napadu rzeczywiście doszło i mi je udostępni. Nigdy tego nie zrobił, a je nie naciskałem, ograniczając się od czasu do czasu do przypominania o jego obietnicy. W końcu odszedł z redakcji „Głosu Wielkopolskiego” i nasz kontakt się zerwał.
Radosław Stankiewicz zmarł nagle w wieku 44 lat w nocy z 25 na 26 grudnia 2010 roku, a jego pogrzeb odbył się kilka dni później w – i to była dla mnie sensacyjna informacja – w Górze koło Jarocina. W tej samej Górze, przez którą w nocy z 21 na 22 lutego 1944 roku miał przejechać interesujący nas konwój SS. Do miejsca napadu nań jest – w linii prostej omijającej Jaraczewo – zaledwie niespełna 7 kilometrów. Czy w dzieciństwie młody Radek Stankiewicz coś słyszał od dorosłych o tym zdarzeniu? Czy może kierując „Donosicielem”, wszystko zmyślił, co przyszło mu o tyle łatwiej, że dobrze znał te okolice?
Za pewnik trzeba chyba przyjąć jedno, że pod pseudonimem Jacek Glenowicz krył się właśnie Radosław Stankiewicz. To on bowiem był właścicielem wspomnianego portalu „Poznańskie Nieruchomości pl”. W 2007 roku pojawiły się nań krótkie teksty podpisane tym samym nazwiskiem, którym piętnaście lat wcześniej sygnowano artykuł „Skarb SS”.
Pazerny Obersturmführer SS
– Historia ze skarbem SS jest legendą. Nie ma ona potwierdzenia ani w dokumentach, ani w rzetelnych relacjach – twierdzi Jerzy Zielonka z Kościana, dziennikarz, pisarz, a przede wszystkim znawca dziejów szeroko pojętej ziemi leszczyńskiej. Znanego mi z początków mojej pracy dziennikarskiej redaktora Zielonkę poprosiłem, by ustosunkował się do historii skarbu białorusko-jarocińskiego.
Tego typu transportami zarządzał Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy i Berlin decydował o wszystkim. W składzie RSHA nie było jednak Sturmbannführera Jürgena Kunza, a z rejestrów oficerów SS znamy już ich wszystkich. Tego rodzaju transporty organizowane były także przez żądnych kosztowności bonzów NSDAP i SS na własną rękę, ale i w tych przypadkach posługiwano się zaufanymi oficerami SS. – Jeśli Kunz nie istniał, to i jego córka Ingrid została wymyślona przez Radosława Stankiewicza vel Jacka Glenowicza. Osoba o tym imieniu i nazwisku nigdy nie mieszkała w Eisenach. A byłem tam przed laty – wyjaśnia Zielonka dodając, że nie tylko autor artykułu w „Donosicielu” konfabulował. – Szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Jarocinie nigdy nie był niejaki Litwin. Pierwszym szefem PUBP był porucznik Władysław Orłowski, a drugim podporucznik Stanisław Kruk. Nigdy też jarocińska bezpieka nie poszukiwała pohitlerowskiego skarbu.
– Ale – kontynuuje Jerzy Zielonka – innego rodzaju skarb jarociński mógł istnieć. W niemieckich dokumentach znalazłem potwierdzenie zrabowanego Polakom i Żydom różnego rodzaju mienia przez szefa Aussendienstelle Geheime Staatspolizei w Jarocinie Obersturmführera SS Ericha Stielau’a, urodzonego 20 maja 1903 roku w Salzwedel.
I oto – według Jerzego Zielonki – ta historia.
Erich Stielau znalazł się w składzie SS-Einsatzgruppe VI der Sicherheitspolizei, czyli tej z grup specjalnych Policji Bezpieczeństwa, którą na początku września 1939 roku utworzono we Frankfurcie nad Odrą i która pod dowództwem Oberführera SS Ericha Naumanna tuż za oddziałami Wehrmachtu wkraczała do Wielkopolski. To podwładni Naumanna popełnili większość zbrodni na zajętych ziemiach przedwojennego województwa poznańskiego i to z podwładnych Naumanna rekrutowali się funkcjonariusze urzędów gestapo i kripo (policji kryminalnej) w okręgu Posen. W tych dniach nie próżnował też Stielau. Został on rozpoznany na zdjęciu przedstawiającym esesmanów, którzy pod murem koło budynku ówczesnego Sądu Powiatowego w Lesznie 21 października 1939 roku rozstrzelali 20 Polaków, nieco wcześniej skazanych na śmierć przed sąd doraźny Policji Bezpieczeństwa. Na zdjęciu Stielau jest tym, który strzałami z pistoletu dobijał ofiary.
Niemieckie zdjęcia z egzekucji w Lesznie 21 października 1939 roku, zostały kilka dni później znalezione w biurku policjanta mieszkającego jako sublokator w polskiej rodzinie. Wykradzione na kilka godzin zostały przekazane fotografowi, który zrobił z nich kopie – w postaci negatywu. Zarówno pośpiech podczas wykonywania kopii, jak i niewłaściwe warunki ukrywania negatywu wpłynęły na złą jakość tych zdjęć, w tym też tego, na którym widać postać Ericha Stielau’a dobijającego skazańca (źródło: archiwum autora)
Ten porucznik SS przez półtora roku pracował w poznańskim urzędzie gestapo, by 1 maja 1941 roku zostać mianowany szefem zamiejscowej placówki Geheime Staatspolizei w Jarocinie, która – obok jarocińskiego – obejmowała powiaty: średzki, śremski i wrzesiński w rejencji poznańskiej Kraju Warty. Stielau sprowadził się do Jarocina wraz z żoną Margaritte z domu Voss i 9-letnim synem Helmutem. Znani byli z niebywałej pazerności. Z relacji świadków wynika, że dorobili się fortuny, zagarniając kosztowności i inne wartościowe przedmioty więźniom i miejscowej ludności. Gdy 5 października 1941 roku władze Kraju Warty przystąpiły do rozprawy z Kościołem katolickim, zamykając niemal wszystkie świątynie i aresztując wielu księży, Stielau skorzystał z okazji i przywłaszczył sobie pozłacane kielichy mszalne, monstrancje i tym podobne przedmioty liturgiczne. Wkrótce nadarzyła się inna okazja. Na przełomie lat 1941/1942 Obersturmführer kierował zbiórką pieniędzy i ciepłej odzieży dla Wehrmachtu. Kasę tej zimowej pomocy trzymała
żona szefa jarocińskiej placówki gestapo.
Ericha Stielau'a zgubiła pazerność. Prawdopodobnie zadenuncjował go któryś z niemieckich mieszkańców Jarotschina. Pod koniec sierpnia 1942 roku przyjechali po niego gestapowcy z Posen, być może nawet jego dawni koledzy. Aresztowano go. Następnego dnia samobójstwo popełniła żona Stielau’a, a jego samego więziono zrazu w Forcie VII, a potem w co dopiero utworzonym obozie karno-śledczym w podpoznańskim Żabikowie, by na początku 1944 roku – na podstawie nie wyroku sądowego, lecz decyzji administracyjno-policyjnej – przewieźć do obozu koncentracyjnego Dachau. Warunkowo zwolniony we wrześniu tegoż roku został skierowany na front wschodni jako oficer ordynansowy w 5. batalionie karnym Brygady Szturmowej SS „Dirlewanger”, którą w lutym 1945 roku przekształcono w 36. Dywizję Grenadierów SS. Tą zgrają kryminalistów i zboczeńców dowodził Oberführer SS doktor Oskar Dirlewanger.
Do niewoli radzieckiej Stielau dostał się 28 kwietnia 1945 roku koło łużyckiej miejscowości Buchholz w prowincji dolnośląskiej (obecnie to terytorium Niemiec). Po krótkim pobycie we Frankfurcie nad Odrą trafił do obozu jenieckiego w Poznaniu, skąd we wrześniu 1945 roku przewieziono go do obozu numer 289 w radzieckiej Estonii. Tam był przesłuchiwany, a jego tożsamość potwierdził współpracujący z radzieckim wywiadem wojskowym poznański gestapowiec, Hauptscharführer SS Heinrich Fink. Stielau poszedł na układ z wywiadem radzieckim i złożył obszerne zeznania. Na początku 1949 roku został przekazany Polsce i osadzony w więzieniu przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu. Tam też był przesłuchiwany. 5 maja przed poznańskim sądem po kilkudniowym procesie w trybie doraźnym został skazany na śmierć. Stielau, przez swego obrońcę, wysłał prośbę o łaskę do prezydenta RP Bolesława Bieruta i ten – o dziwo – zamienił mu karę śmierci na dożywotni pobyt w więzieniu. Stielau siedział w więzieniu we Wronkach i tam 28 marca 1954 roku
napisał do Rady Państwa PRL błagalną prośbę o zwolnienie. I zwolniono go, a nawet pozwolono na wyjazd do NRD. Później uciekł do RFN. Zmarł w Kolonii w 1970 roku.
(źródło: Odkrywca)
W Poznaniu – powiedział Jerzy Zielonka – Ericha Stielau’a przesłuchiwał prokurator Marian Kaczmarek. Znałem go dobrze. To on opowiadał mi o rzekomym skarbie Stielau’a, który miał pojawiać się w relacjach świadków polskich. Nie można wykluczyć, że właśnie ta sprawa stanowi podstawowy wątek opowieści o skarbie SS.
Leszek Adamczewski
Poznański dziennikarz i pisarz. Wieloletni współpracownik „Odkrywcy”. Autor ponad 20 książek, cieszących się wielkim zainteresowaniem czytelników, poświęconych tajemniczym zdarzeniom z czasów II wojny światowej. Najnowsza pozycja tego autora to „Zejście do piekieł” wydana nakładem Repliki.
**[
W numerze 3/206/2016 "Odkrywcy" polecamy również: Szczury – plaga okopów Wielkiej Wojny ]( http://odkrywca.pl/ ){:external}**