HistoriaŚmierć za mięso - kulisy najsłynniejszej afery łapówkarskiej w PRL-u

Śmierć za mięso - kulisy najsłynniejszej afery łapówkarskiej w PRL‑u

„Zamiast szynki w mięsnym, powiesili Wawrzeckiego” – mawiali Polacy w latach 60-tych. Mija właśnie pół wieku od rozpoczęcia jednego z najbardziej kuriozalnych procesów w dziejach naszego sądownictwa. Egzekucja ojca popularnego aktora Pawła Wawrzeckiego miała bowiem przede wszystkim zatuszować nieudolność władz i niesprawność socjalistycznej gospodarki.

Śmierć za mięso - kulisy najsłynniejszej afery łapówkarskiej w PRL-u
Źródło zdjęć: © Fotolia

„Spadło na mnie odium tego wyroku. Nauczyciele w liceum nie życzyli sobie, żebym ja – taka czarna owca – chodził do ich szkoły. Babcia i ciocia przeniosły mnie do technikum hydrologiczno-meteorologicznego, z dala od domu” – wspomina Paweł Wawrzecki w rozmowie z „Galą”.

Jeszcze bardziej dramatyczniej brzmi relacja jego brata, Andrzeja. „W szkole wytykali mnie palcami, dzielnicowy co chwila przychodził do domu sprawdzać, co się dzieje” – opowiadał po latach. Mężczyzna musiał przerwać naukę, potem imał się różnych zajęć, m.in. rozładowywał wagony i rozwoził mleko.

Dopiero w 2010 r. Andrzej Wawrzecki doczekał się odszkodowania (w wysokości 200 tys. zł) za zbrodnię sądową, jaką był proces jego ojca. Sześć lat wcześniej Sąd Najwyższy – uwzględniając kasację rzecznika praw obywatelskich Andrzeja Zolla – orzekł, że wyroki zapadły z rażącym naruszeniem prawa i uchylił je. Dlaczego Stanisław Wawrzecki musiał umrzeć?

Spekulanci temu winni…

Współczesnym Polakom, przyzwyczajonym do widoku półek sklepowych uginających się pod ciężarem towarów, może wydawać się to nieprawdopodobne, ale jeszcze całkiem niedawno poważnym problemem okazywał się zakup zwykłej kiełbasy, już o szynce nie wspominając. W czasach PRL-u były to produkty deficytowe, a przed sklepami mięsnymi regularnie ustawiały się gigantyczne kolejki.
Komunistyczne władze nigdy nie potrafiły racjonalnie wytłumaczyć kłopotów z zaopatrzeniem, dlatego przez cały okres Polski Ludowej poszukiwały „kozłów ofiarnych”, których można było obciążyć odpowiedzialnością za kryzys w handlu. W latach 60-tych ulubionym wrogiem stali się spekulanci.

Afera mięsna rozpoczęła się od donosu. Autor listu skierowanego do PZPR informował o nadużyciach w instytucjach zajmujących się przetwórstwem i obrotem mięsem. Minister spraw wewnętrznych powołał komisję, która miała wykryć sprawców oraz zbadać dowody ich winy.
W kwietniu 1964 r., na Okęciu, został zatrzymany Stanisław Wawrzecki, dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem, który nadzorował warszawskie sklepy. Razem z nim aresztowano blisko 400 osób, wśród nich kierowników placówek handlowych i ubojni, a także szefów rozmaitych instytucji, np. Państwowej Inspekcji Handlowej.

„Na co mi to było?”

Zatrzymanym zarzucono kradzież mięsa, zamianę towaru lepszego na gorszy, fałszowanie faktur, wręczanie i przyjmowanie łapówek. Władze zadbały o to, żeby proces miał jak największy wydźwięk propagandowy, a Polacy dobrze poznali winnych pustych półek sklepowych.
Oskarżeni byli traktowani jak groźni zbrodniarze, do sądu dowożono ich w potężnej eskorcie milicyjnej. Podległe partii gazety nazywały Wawrzeckiego „mięsnym dyktatorem” i drobiazgowo relacjonowały przebieg procesu.

Główny podejrzany szybko przyznał się do winy. Miał przyjąć od kierowników sklepów mięsnych łapówki na gigantyczną kwotę – blisko 3,5 mln zł, a także sporo złota. „Jak chomik gromadziłem to wszystko. Nie mogłem już nadążyć z wydawaniem, więc zakopywałem. Dziś straciłem wszystko. Na co mi to było potrzebne?” – zastanawiał się Stanisław Wawrzecki przed sądem.
Nie spodziewał się jednak, że władze postanowią uczynić z jego procesu pokaz surowej sprawiedliwości ludowej. Nieprzypadkowo przewodniczącym składu sędziowskiego został Roman Kryże, o którym mówiło się: „sądzi Kryże, będą krzyże”. Słynął z bezwzględnych wyroków, m.in. skazał na karę śmierci bohatera okupacyjnego podziemia – rotmistrza Witolda Pileckiego.
Proces przeprowadzano w trybie doraźnym, w oparciu o dekret z roku 1945, nie przejmując się sprzeciwami adwokatów oskarżonych. Nie powołano też ławników, a obrońcy mieli mało czasu na przejrzenie akt sprawy. Wyrok zaskoczył jednak wszystkich.

Grabieżcy mienia społecznego

Choć w PRL-owskim systemie prawnym za łapówkarstwo groziło maksymalnie 10 lat więzienia, prokurator zażądał trzech wyroków śmierci. Ostatecznie sąd na najwyższy wymiar kary skazał tylko Stanisława Wawrzeckiego. Czterech dyrektorów przedsiębiorstw dostało dożywocie, a pozostali – od dziewięciu do dwunastu lat więzienia.

„Wobec grabieżców mienia społecznego sięgającego milionów złotych nie może być w Polsce Ludowej, która z ogromnym trudem i wysiłkiem całego społeczeństwa odbudowuje zgliszcza i ruiny pozostawione przez wojnę, żadnego pobłażania i że tego rodzaju wrzód na organizmie zdrowego społeczeństwa musi być wypalony do korzeni” – brzmiało uzasadnienie wyroku. Stanisław Wawrzecki do końca wierzył, że Rada Państwa skorzysta z prawa łaski. „To była pewność absolutna. Może kogoś chronił, nie wyjawił pewnych nazwisk w sądzie i oczekiwał w zamian lojalności. Ktoś ważny musiał mu obiecać, że nie zawiśnie” – opowiadał jeden ze współwięźniów.

Jednak Rada Państwa nie ułaskawiła oskarżonego. Podobno w drodze do celi śmierci Stanisław Wawrzecki osiwiał w ciągu kilkudziesięciu sekund. „Dziś dostałby pewnie jakieś dwa lata w zawieszeniu. Ale wtedy zrobiono pokazówkę i został stracony” – mówi Paweł Wawrzecki, który tak wspomina ostatnie spotkanie z ojcem: „Wszedłem do pokoju stołowego i powiedziałem: no to cześć tato, widzimy się za tydzień. Nie pocałowałem go, tylko mu podałem rękę. Ciągle tego żałuję, że nie pożegnałem się z nim wtedy jak należy”. W 2010 r. IPN postawił przed sądem Eugeniusza Wojnara, ostatniego z żyjących prokuratorów z procesu. Sprawa została jednak umorzona z powodu przedawnienia.

Rafał Natorski/dm,facet.wp.pl

Źródło artykułu:WP Facet
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (94)