Sonata po Koreańsku
Producentom samochodów normalnie odbiło: wszystkie auta zmuszają do bicia rekordów na Nürburgringu. Piotr R. Frankowski znalazł wreszcie jedno auto, które powstało w innym celu. ZDJĘCIA: Robert Laska
Jeremy Clarkson powiedział kiedyś, że samochody Hyundai są brzydkie, bo projektują je ludzie, którzy raz na pewien czas, hm, konsumują najlepszego przyjaciela człowieka. Od tego czasu sporo sie w koreańskim koncernie zmieniło, ale oczywiście co do diety projektantów nie mogę się wypowiedzieć, zwłaszcza że teraz wielu z nich to Niemcy czy inni Europejczycy.
Aktualny model Sonaty idealnie omija obowiązującą modę na samochody, które jeżdżą jak pojazdy niemieckie hodowane na bezkresnych autostradach. U nas autostrad jak na lekarstwo, za to nierównych, zatłoczonych dróg nie brakuje. W zasadzie tylko Citroën i Renault (choć ten ostatni już jakby mniej) próbują oferować wozy, które prowadzą się inaczej niż po niemiecku. Tym bardziej więc ucieszyły mnie pierwsze kilometry za kierownicą Sonaty. We wnętrzu nie ma już tyle koreańskiego rokoko, ile kiedyś.
Zmontowane jest rewelacyjnie (nigdy nie myślałem, że użyję tego słowa w opisie Hyundaia...), a radioodtwarzacz, choć jego wyświetlacz oślepia tandetnym błękitem, wytwarza dźwięki jak urządzenie zgoła audiofilskie. Niektóre moje płyty jazzowe brzmiały w nim lepiej niż w zestawie Mark Levinson w użytkowanym przeze mnie Lexusie. Niewiarygodne, acz prawdziwe.
Nowy turbodiesel może trochę zbyt wyraźnie burczy, za to w trasie nie sprawi zawodu kierowcy lubiącemu poruszać się sprawnie. A już wisienką na koreańskim torcie jest zestrojenie zawieszenia: tak, Sonata dość mocno przechyla się na zakrętach, ale parametry sprężyn i amortyzatorów dopracowano tak idealnie, że przy wyłączonym ESP nawet na nierównej drodze ten sedan zachowuje się, jakby zaprojektował go autor podręcznika strojenia zawieszeń, oczywiście nie Niemiec.
Chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście ten koreański wóz jest dobrym antidotum na zmęczenie oczywiste na polskich drogach, zdecydowałem się popędzić nim do Wrocławia. Znajduje się tam bowiem wyjątkowa restauracja, w której podawane są specjały z całego świata, w tym także z Korei.
Na miejsce popołudniowego posiłku dotarłem wraz z fotografem bez śladu utrudzenia, głównie dlatego, że Sonata nie wytrzęsła nas tak, jak zrobiłby to niemiecki pojazd zoptymalizowany pod kątem najwyższej możliwej prędkości w zakręcie Karussel na północnej pętli Nürburgringu.
Restauracja Globetrotter przy ulicy Odrzańskiej we Wrocławiu to miejsce szczególne z dwóch powodów. Po pierwsze, zjeść tu można takie rzeczy, jak stek z kangura, strusia czy krokodyla (!), napić się libańskich napojów z daktyli (dobre) czy japońskiej wody jogurtowej albo spróbować arabskiego ciasta Namura z kaszy manny z cynamonem. Po drugie, właścicielem restauracji jest Przemek Pydziński, wielki fan sportów motorowych, który w minionym sezonie startował Kią w wyścigach Ceed Lotos Cup.
Cała restauracja jest utrzymana w stylu brytyjskiego klubu podróżniczego, z salami o różnych wątkach przewodnich, ale nie brakuje tam oczywiście motywów samochodowych i lotniczych. Kuchnia przygotowała stale dostępną w menu koreańską wołowinę bulgogi, pokrojoną w cienkie plastry, przed grillowaniem skrupulatnie zamarynowaną w winie ryżowym z cukrem. Lekko słodkawy smak ciekawie współgra z aromatycznymi korzennymi przyprawami. Danie wyszło wyśmienicie.
Skąd to wiem? Bo wiele razy smakowałem je podczas podróży do Korei. Subtelny smak mięsa może przypaść do gustu nawet tym Polakom, którzy w kuchni orientalnej nie gustują. I z Sonatą, której chyba nikt u nas nie docenia, powinno być tak samo.