Ucieczki z sowieckich łagrów
07.02.2016 | aktual.: 27.12.2016 15:14
Z czym musieli zmierzyć się ci, którzy mieli odwagę zbiec?
Ucieczki z obozów koncentracyjnych, których sieć pokrywała cały Związek Sowiecki, tworząc więzienny "Archipelag GUŁag", nie należały do rzadkości. Mało kiedy kończyły się jednak pełnym sukcesem - więźniów łapano na gorącym uczynku, często także po kilku lub kilkunastu dniach, a nawet po latach. Mimo pokazowych egzekucji, tortur i dodatkowych wyroków, z którymi musieli liczyć się złapani, wielu zeków (jak nazywano w Związku Radzieckim więźniów GUŁagu) decydowało się uciekać, bo nawet kilka dni swobody było na wagę złota.
Biały prokurator, zielony prokurator
Na początek więzień, któremu zamarzyła się wolność, musiał z reguły starannie obmyślić plan. Czym innym była ucieczka z łagru znajdującego się na dalekiej północy pośród pustkowia, inne wyzwania stały przed uciekinierami z łagrów położonych w tajdze, a jeszcze innymi prawami rządziła się ucieczka z obozów położonych pośród bezkresnych stepów. Tych pierwszych "zwalniał" z łagru tzw. "biały prokurator", czyli mrozy - dopiero wtedy można było przemierzyć niezmierzone trzęsawiska i bagna. Dla pozostałych jaskółką wolności był "zielony prokurator", czyli wiosna, która przynosiła deficytowe dla więźniów ciepło i sprawiała, że podczas wielokilometrowych marszów można było znaleźć pożywienie w lesie, np. owoce, grzyby lub jaja.
Na drugą stronę
Jak więźniowie wydostawali się za druty? We wspomnieniach byłych więźniów można znaleźć wiele pomysłów na przekroczenie strzeżonej przez strażników obozowych granicy. Niektórzy brali się za robienie podkopów (czasami bardzo "profesjonalnych" - z umocnieniami, oświetleniem i wentylacją), drudzy niepostrzeżenie wymykali się z prac prowadzonych poza obozem, np. z poręby. Jeszcze inni szukali sprzymierzeńca w niekorzystnych warunkach pogodowych (np. burzy śnieżnej), podczas których widoczność była ograniczona do zera, dzięki czemu nie mogli być zauważeni przez strażników z wieżyczek. Zdarzały się również próby ucieczki... samochodem. W 1948 roku więźniowie - byli żołnierze Armii Czerwonej i weterani II wojny światowej - rozbroili konwojentów i porwali furgonetkę. Z kolei więzień Wiaczesław Biezrodnyj wykorzystał pobliską rzekę i zbiegł z obozu na skleconej przez siebie tratwie.
Kanapka z człowiekiem
Choć większość planujących ucieczkę z reguły starała się zgromadzić przed kluczowym dniem zapasy żywności (np. suchego chleba), istniały bardziej "oryginalne" sposoby na zabezpieczenie się przed śmiercią głodową. Warłam Szałamow, były więzień i autor "Opowiadań kołymskich", przytaczał historię pewnego zeka, który opowiadał, że "przygotowując się z kolegą do ucieczki, celowo zaprosił trzeciego - 'na wypadek, gdy zaczniemy głodować’. Uciekinierzy szli długo, około miesiąca. Kiedy trzeci został zabity, częściowo zjedzony, a częściowo 'upieczony na drogę’, obaj zabójcy rozeszli się w różne strony - każdy obawiał się zostać zabity nocą".
Apetyt na szakala
Co ciekawe, dzikie zwierzęta zazwyczaj nie były traktowane przez zbiegów jako zagrożenie, ale... potencjalny łup. Z relacji Aleksandra Sołżenicyna znany jest przypadek dwóch uciekinierów, którzy na odpoczynek podczas marszu przez stepy "zainstalowali się" w norze szakala. Powrót zwierzęcia nie tylko nie przestraszył zbiegów - wprost przeciwnie, próbowali go znęcić... suszonym makaronem, który mieli ze sobą. Drapieżnik pozostał nieczuły na przynętę i odszedł, a uciekinierzy musieli obejść się smakiem.
Człowiek człowiekowi wilkiem
Paradoksalnie największym zagrożeniem dla uciekinierów byli ludzie. Mało kiedy ucieczka pozostawała niezauważona przez załogę obozu dłużej niż przez kilka godzin. W razie zlokalizowania zbiegów strażnicy nie wahali się pruć do nich z karabinów maszynowych lub w straszliwy sposób kaleczyć - znany jest przypadek, w którym uciekinierowi oderżnięto ręce (by dowództwo mogło go zidentyfikować na podstawie odcisków palców i mieć pewność, kogo złapano). "Trupa" pozostawiono w tajdze, ale nocą dopełzł do obozu: "Z bladą, pozbawioną krwi twarzą, przyciskając się do ramy drzwiowej, zgięty, spoglądał spode łba i coś mamrotał. (...) Żołnierze odprowadzili gdzieś zbiega, ale nie do ambulatorium - i więcej nikt nie słyszał o uciekinierze z odrąbanymi rękami" - pisał Szałamow.
Cena ludzkiego życia
Uciekinierzy musieli nie tylko uważać na pościg, ale również na wszelkich przypadkowo spotkanych miejscowych - strach przed pociągnięciem do odpowiedzialności za niepoinformowanie o tym, że widziało się zbiega, był tak wielki, że donosy były na porządku dziennym. Zbiegowie nie mogli liczyć na żadną pomoc ze strony "autochtonów" syberyjskich bezdroży, ponieważ ci dostawali za ich złapanie "nagrody", np. śledzie.
Najważniejszy był tupet?
Nawet dobry stan fizyczny, krzepa, wytrzymałość, dobra pogoda, staranny plan i przygotowany ekwipunek oraz spory łut szczęścia nie były dla zbiegów gwarancją sukcesu, jeśli nie posiadali woli walki oraz pewności siebie. Jedna z najbardziej nieprawdopodobnych ucieczek była niemal w pełni oparta na wyjątkowym tupecie oraz zimnym wyrachowaniu: inżynier Paweł Kriwoszej uciekł z obozu "na lekko", zabierając ze sobą ekwipunek, który upodabniał go do badacza syberyjskich złoży. Jako "geolog" nie stronił od siedzib ludzkich i był do tego stopnia przekonujący, że ani razu go nie wylegitymowano, a nawet proponowano prowadzenie wykładów. Wpadł dopiero dwa lata później, mieszkając w Mariupolu na Ukrainie.
KP