W wieku 12 lat został okrzyknięty geniuszem. Dziś jest żywą legendą
Niewielu jest ludzi, którzy osiągnęli sukces i jeszcze za życia zyskali status legendy. Earl Strickland jest jedną z takich osób. Ten Amerykanin stał się w świecie bilardu tym, kim dziś dla golfa jest Tiger Woods, a dla koszykówki Michael Jordan. W tej elitarnej dyscyplinie, która w wielu kręgach jest stale i niesłusznie deprecjonowana, Strickland osiągnął szczyty, potem - jak sam przyznał - zaczął się staczać, by potem znów zacząć wspinaczkę na wyżyny. Dla niego bilard to coś więcej niż gra - to filozofia życia.
Mimo że wciąż jest zawodowcem, regularnie można go spotkać w jednym z klubów bilardowych w nowojorskiej dzielnicy Queens. Ci, którzy widzą go po raz pierwszy; laicy, dla których bilard to nic więcej jak "gra w kulki", przyznają, że Earl, który przy pokrytym suknem stole wyjaśnia swoim uczniom zawiłości gry w bilard, wygląda dość niepozornie. Dopiero, gdy przechodzi do rzeczy, biorąc do ręki kij i z niezwykłą lekkością zaczyna wbijać bile do łuz (otwór znajdujący się na krawędzi stołu), wiadomo, że mamy do czynienia z kimś więcej niż zapaleńcem, który przyszedł do klubu miło spędzić czas.
"Za każdym razem, kiedy tylko pojawia się przy stole, dostajemy przedstawienie. To prawdziwy teatr" - opowiada cytowany przez dziennik "The New York Times" Ross Lacy, jeden z wielu admiratorów Stricklanda. Ale co zawodowiec i człowiek, który jest żywą legendą, porabia w klubie bilardowym, gdzie tłumaczy amatorom, jak należy grać, by zawsze być kilka kroków przez rywalem?
Materiał na filmowy scenariusz
52-letni Strickland (pseudonim "Pearl") uznawany jest za jednego z najlepszych w historii graczy w "dziewiątkę" (jeden z rodzajów gry w bilard). Na swoim koncie ma mnóstwo krajowych i światowych tytułów mistrzowskich, a w 2006 r. został umieszczony w bilardowym panteonie sław. Ale aby się tam znaleźć, musiał przejść bardzo długą drogę. Urodzony w Greensboro, w Karolinie Północnej Strickland zaczął bardzo wcześnie. Już w wieku 9 lat kręcił się wokół stołów bilardowych, dwa lata później rywalizował już z najlepszymi w okolicy. Gdy miał 12 lat, został okrzyknięty prawdziwym geniuszem. O nastoletnim supertalencie wkrótce zrobiło się głośno, a jego samego gra pochłonęła bez reszty. Do tego stopnia, że swoją edukację zakończył na dziesięciu klasach. W wieku 15 lat był już profesjonalistą.
W 1983 r. jego nazwisko przeniknęło do zbiorowej świadomości. Stało się tak po zwycięstwie w turnieju w Tahoe. Na kolejne triumfy nie musiał długo czekać. Wszystkich jego sukcesów nie sposób dziś zliczyć - do tych największych należy zaliczyć pięciokrotny sukces w mistrzostwach US Open w "dziewiątkę". To osiągnięcie, którego nie udało się powtórzyć nikomu innemu w historii. W 1984 r. "The National Billiard News" uznał go za gracza roku.
Powrót z zaświatów
Jak sam dziś przyznaje, nie zawsze wszystko w życiu układało się po jego myśli. Zdarzały mu się słabsze momenty. A kiedy nie szło mu przy stole, przestawało mu się wieść także w życiu. Największy dołek zaliczył dziesięć lat temu, gdy zaczął grać gorzej, a uznanie jakim się cieszył, zaczęło odchodzić do lamusa. W tym samym czasie jego małżeństwo zaczęło się sypać, a on podupadł na zdrowiu - przypomniał dziennik "The New York Times".
"Kiedy cierpiała moja gra, to samo działo się z moim życiem" - wskazuje na dziwną analogię słynny gracz.
Gdy wydawało się już, że Earl Strickland odejdzie w zapomnienie, pomocną dłoń podał mu przyjaciel, Larry Ross. Szef jednego z klubów bilardowych zatrudnił go i pozwolił za darmo trenować. "Pearl" mógł liczyć na wyżywienie i za darmo mieszkać w wynajętym przez firmę mieszkaniu. Zatrudnienie Stricklanda okazało się "strzałem w dziesiątkę". Klub zaczęły odwiedzać osoby, które marzyły o tym, by zobaczyć sławnego przed laty bilardzistę w akcji. Podczas jego sesji treningowych przy stole gromadziły się tłumy. Niektórzy specjalnie przyjeżdżali do Nowego Jorku, by wziąć udział w spektaklu. Zawodowiec odbudował swoją formę i wkrótce znów zaczął wygrywać w turniejach. Nie porzucił jednak pracy w klubie, gdzie na gry pokazowe z innymi bilardowymi sławami ściągają tłumy.
W słowach 52-latka odnaleźć można jednak dziś nutę nostalgii; tęsknotę za czasami, w których bilard naprawdę coś znaczył, a najlepsi cieszyli się wielką estymą i mogli liczyć na niezłe pieniądze. "Pieniądze od bilardu odpłynęły. Ludzie traktują go dziś jak grę w pchełki" - żali się Strickland.
Amerykanin wciąż może jednak liczyć na uznanie rzeszy fanów. Uważają oni, że "Pearl" to prawdziwy fenomen - niepozorny gość, który stając przy stole bilardowym przechodzi metamorfozę i zamienia się w drapieżnika i z godną podziwu lekkością prezentuje kolejne sztuczki. Zdaniem ekspertów, to właśnie naturalność jest tym, co wyróżnia Stricklanda ponad masę wyrobników w tej dyscyplinie. On tę grę ma we krwi.
RC/PFi, facet.wp.pl