Werwolf - mieli być tajną bronią Himmlera
W przewidywaniach niemieckich wodzów mieli być wilkołakami - zwykłymi obywatelami, którzy w nocy zmieniają się w budzące przerażenie bestie. Także w PRL-owskiej propagandzie pełnili rolę straszaka. Werwolf - grupy terrorystyczno-sabotażowe stworzone przez nazistowskich decydentów obrosły demoniczną legendą. Czy partyzanci spod znaku "wilczego haka" na nią zasłużyli?
15.06.2015 | aktual.: 15.06.2015 14:25
Jesienią 1944 roku losy wojny wydawały się przesądzone. Gdy Heinrich Himmler zorganizował tajną naradę dotycząc planu "W-II", niemieckie oddziały na froncie wschodnim cofały się przed nacierającą Armią Czerwoną, a kilka miesięcy wcześniej na plażach Normandii alianci dokonali ogromnego desantu i rozpoczęli zwycięski marsz w kierunku Berlina.
Autorem projektu "W-II" był Reinhard Gehlen, szef wywiadu w Sztabie Generalnym Wojsk Lądowych. Jego plan zakładał stworzenie zakonspirowanych grup, które w razie odwrotu regularnej armii niemieckiej miałyby prowadzić działania dywersyjne na terenach zajętych przez aliantów. Gahlen był wówczas pod wrażeniem skuteczności działania polskich i rosyjskich partyzantów, znakomicie radzących sobie z żołnierzami Wehrmachtu. Nic dziwnego, że strukturę Werwolfu wzorował m.in. na Armii Krajowej.
Koncepcję przedstawił Himmlerowi Walter Schellenberg, kierujący Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy. Jednak szef SS nie był przekonany do tego pomysłu. "Gdybym pański plan przedstawił Hitlerowi, kazałby mnie natychmiast rozstrzelać!" - miał stwierdzić szef SS. "Nie powiedziałem, że nasi wrogowie kiedykolwiek zajmą całe terytorium Niemiec. Może się jednak zdarzyć, że będziemy musieli na przejściowy okres oddać jakiś obszar" - przekonywał Schellenberg. "Gdybyśmy mieli tam zbrojne organizacje sabotażowe, to oddałyby nam one nieocenioną pomoc. Podziemna armia niemiecka może stać się potężną siłą" - dodawał.
Himmler wyraził zgodę na utworzenie Werwolfu, ale szczegóły operacji zataił początkowo przed Hitlerem. Bał się posądzenia o defetyzm.
Cudowna broń Goebbelsa
Pod koniec 1944 roku w specjalnych ośrodkach zlokalizowanych w Wrocławiu, Cieszynie, Nysie, Kłodzku, Dreźnie, Hanowerze i Altbecku rozpoczęła szkolenie kilkusetosobowa grupa "wybrańców", którzy w przyszłości mieli stać się dowódcami oddziałów Werwolfu. Rekrutowano ich głównie z SS, Wehrmachtu, Hitlerjugend, a nawet Związku Dziewcząt Niemieckich. Szacuje się, że ostatecznie kurs przeszło około 1300 osób.
Równocześnie prowadzono cichy werbunek partyzantów, głównie na terenie Śląska i Pomorza, gdzie powstawały także zakonspirowane magazyny broni i żywności, a także punkty łączności. Zgodnie z zasadami konspiracji struktura Werwolfu miała być jak najbardziej zdecentralizowana, a każdy oddział posiadał sporą swobodę działania. Jednak obowiązywała też hierarchia, zbliżona do schematu organizacyjnego NSDAP. Drużyny wiejskie, składające się z 8-10 osób podlegały komórce gminnej, która z kolei musiała podporządkować się władzom powiatowym. Nad nimi sprawował kontrolę gauleiter, dowodzący okręgiem.
Wielkim entuzjastą Werwolfu stał się minister propagandy Jospeh Goebbels, który wiosną 1945 roku w emocjonalnych przemówieniach radiowych wzywał Niemców do walki w ruchu oporu. Zapewniał, że partyzanci staną się cudowną bronią, która uratuje III Rzeszę. Goebbels - jak przystało na świetnego propagandzistę - informował rodaków i aliantów o istnieniu "potężnej armii podziemnej".
Spalony most
W rzeczywistości Werwolf nigdy nie odegrał roli, jaką przewidzieli dla niego autorzy projektu "W-II". Błyskawiczna ofensywa Armii Czerwonej spowodowała, że dowódcy partyzanckich oddziałów mieli ogromne trudności z komunikacją i koordynacją działań. Mimo wyraźnych rozkazów nie udało im się dokonać większych zniszczeń na Górnym Śląsku.
Terenem największej aktywności band Werwolfu okazał się Dolny Śląsk, szczególnie rejon Sudetów, gdzie warunki naturalne i miejscowa ludność (głównie pochodzenia niemieckiego) sprzyjały działaniom partyzanckim. Oddziały leśne terroryzowały i rabowały polskich cywilów, a także likwidowały funkcjonariuszy państwowych. W wielu miastach dokonywano aktów sabotażu, m.in. spalono bibliotekę uniwersytecką we Wrocławiu.
Część tamtejszych band Werwolfu składała się z byłych żołnierzy SS, ale wielu partyzantów prowadziło podwójne życie - w dzień udawali spokojnych i lojalnych obywateli, natomiast nocą podpalali polskie zabudowania i mordowali ich mieszkańców.
Pohitlerowskie podziemie działało także na Pomorzu Szczecińskim, gdzie mieszkało wielu Niemców, którzy wciąż liczyli na tymczasowość nowych granic i rychłe "odcięcie się" od Polski. W Szczecinie spektakularnym sukcesem oddziałów partyzanckich było spalenie jedynego mostu kolejowego przez Odrę. Częstym celem ataków stała się też stacja kolejowa w Gumieńcach. Oddział płetwonurków zniszczył część portu w Świnoujściu.
"My tu jeszcze wrócimy"
Bardzo skuteczną bronią Werwolfu okazali się niemieccy fachowcy, których - z braku polskich specjalistów - zatrudniano w zakładach przemysłowych. Sabotażyści przeszkadzali w uruchomieniu ważnych dla gospodarki obiektów, a czasem nawet doprowadzali do ich zniszczenia. W lecie 1945 r. Werwolf próbował m.in. wysadzić w powietrze jedyną w naszym kraju kopalnię wolframu w Lubaniu. Na szczęście nieskutecznie.
Werwolf nieźle radził sobie na polu propagandowym. Członkowie organizacji zamierzali za wszelką cenę powstrzymać falę wyjazdów Niemców z terenów tzw. Ziem Odzyskanych i zablokować polskie osadnictwo w tych rejonach. Na ścianach wielu domów pojawiały się złowieszcze symbole swastyki i napisy "My tu jeszcze wrócimy" czy "Wynocha z niemieckiej ziemi". Werwolf wydawał swoje gazetki, a także emitował audycje radiowe, w których zapewniano, że granica Polski i Niemiec ma charakter tymczasowy.
Werwolf wiecznie żywy?
Pohitlerowskie bandy nękały również wojska amerykańskie okupujące część dawnej III Rzeszy. Kierowano do nich program radiowy, rozpoczynający się przerażającym wyciem wilka i zdaniem: ,,Amerykanie, strzeżcie się!". Gazeta "Stars and Stripes'" informowała o licznych aktach terroru wymierzonych w alianckich żołnierzy. Na przykład niedaleko bawarskiego miasta Ulm znaleziono zastrzelonego szeregowca, który do piersi miał przyczepioną ulotkę Werwolfu, a w ustach odciętego...penisa.
Najgłośniejsza akcja partyzantów miała miejsce w Akwizgranie. Oddział "wilkołaków" wpadł do domu mianowanego przez Amerykanów burmistrza Franza Oppenhoffa i zastrzelił urzędnika.
Do sabotaży i dywersji dochodziło jeszcze kilka lat po wojnie. Ostatnie oddziały niemieckich partyzantów, działające na pograniczu Górnego i Dolnego Śląska polskie służby bezpieczeństwa zlikwidowały w drugiej połowie 1949 r. Idea Werwolfu jest jednak wciąż żywa. Dwa lata temu policja w Niemczech, Szwajcarii i Holandii przeprowadziła obławy na neonazistów podejrzanych o stworzenie skrajnie prawicowej organizacji. "Oddział Werwolf" planował zamachy terrorystyczne. Jego członkowie czerpali wzory z planu Reinharda Gehlena.
Rafał Natorski