Wojciech Masalski: Mój limit korporacyjny widocznie się wyczerpał
Wojciech Masalski zjadł zęby na wielkich korporacjach motoryzacyjnych, zajmował wysokie stanowiska kolejno w Daewoo Motors, Fiat Auto Poland, General Motors i znów Fiat. A gdy dotarł niemal na szczyt korporacyjnej drabiny… spakował manatki i z niej zszedł. Od trzech lat razem z żoną Edytą prowadzą ośrodek wypoczynkowy Sirvis na Suwalszczyźnie.
24.07.2017 | aktual.: 24.07.2017 14:08
Aneta Wawrzyńczak: Co czytam o panu, to trafiam na jakąś wariację hasła "osiągnął niemal wszystko" - co się naturalnie tyczy pana kariery w wielkich korporacjach. Jakoś na pana takie hasła działają - może denerwują, może schlebiają - czy to panu ganz egal?
Wojciech Masalski: Teraz już wywołują tylko uśmiech.
Politowania? Nostalgii?
Politowania absolutnie nie, nostalgii już bardziej. Na pewno nie są dla mnie irytujące, nie przypominają mi też życia w korporacji, bo na co dzień właściwie w ogóle nie poświęcam czasu na rozmyślanie o tym. Po prostu, traktuję to z przymrużeniem oka.
*A gdyby oko pan "odmrużył" na chwilę - sam pan czuje, że w karierze osiągnął niemal wszystko? *
Przede wszystkim nie wydaje mi się, że osiągnąłem wszystko, bo zawsze można osiągnąć więcej, nawet dużo więcej. Można powiedzieć, że w świecie kariery korporacyjnej zabrnąłem dość wysoko, chociaż pracując nigdy nie zastanawiałem się nad tym, co osiągnąłem i jakie stanowisko piastuję w danej firmie, bo to stanowisko jest wypadkową doświadczenia, wiedzy, umiejętności i zaufania, które firma pokłada w danej osobie. Na pewno mogę stwierdzić, że przechodzenie kolejnych szczebli rozwoju było satysfakcjonujące. I że czuję, że w swojej dziedzinie, czyli sprzedaży i marketingu, byłem dobry.
To czemu pan to rzucił?
Mój limit korporacyjny widocznie się wyczerpał. Po prostu w pewnym momencie człowiek w takiej pracy dochodzi do wniosku, że zrobił, co do niego należało i już wystarczy. Zwłaszcza że praca w korporacji jest bardzo wymagająca, trzeba dużo wymagać od samego siebie.
Wypalenie zawodowe?
Nie tyle wypalenie, przynajmniej ja tak tego nie określam, co zmęczenie materiału. Po kilkunastu latach ostrej harówki ciągle w tej samej branży to chyba nieuniknione.
I od razu pan odetchnął, poczuł się wolny? Czy też miał pan jednak pewien fantom korporacji: jak pacjenci po amputacji kończyny, którzy jeszcze przez jakiś czas po zabiegu w miejscu odjętej ręki czy nogi czują ból, mrowienie, swędzenie?
Musi pani wiedzieć, że niewielki biznes, połączony z turystyką i wypoczynkiem, od dawna chodził mi po głowie. Gdy już więc postanowiłem rozstać się z branżą motoryzacyjną, od razu przystąpiłem do realizacji tego marzenia i byłem mentalnie przygotowany na zmianę. A jednak gdy zabrakło tego, jak ja to nazywam, reżimu korporacyjnego, mój organizm zareagował gwałtownie rozstrojem. Po tygodniu ciało wróciło do normy, ale umysł potrzebował trochę więcej czasu, bo trudno mi było odnaleźć się w nowym trybie życia: bez garniturów, długich godzin w biurze, telekonferencji.
Żołnierze wracający z zagranicznych misji albo odchodzący do cywila odczuwają ponoć coś podobnego. I więźniowie wychodzący na wolność po paru latach odsiadki.
Bezpośrednia analogia do żołnierzy czy więźniów nie jest może konieczna (śmiech). Ale coś w tym jest, można chyba powiedzieć, że osoby rzucające pracę stanowią trzecią kategorię, bo ogółem pracownicy korporacji stanowią też jakąś specyficzną grupę, żyjącą w nieco innych ramach.
W jednym z wywiadów wspominał pan, że ten krok, na który się z żoną zdecydowaliście, dla wielu był "niezrozumiały, nawet szalony"…
Tak, bo praca w korporacji jest wygodna i do tego człowiek się przyzwyczaja: określona, stała pensja, uposażenie, samochód służbowy, tak zwany "socjal". Z drugiej strony są zobowiązania, obciążenia, stres, czego na co dzień często nie widać. Dlatego też wiele osób, widząc tylko jaśniejszą stronę korpo-świata, postrzega tego typu decyzje w kategoriach szaleńczych.
Z jednej strony wasz przypadek nie jest odosobniony, z drugiej wciąż jest jak na lekarstwo ludzi, którzy decydują się zmienić swoje życie o 180 stopni, żeby żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami, realizować marzenia i raczej "być" niż "mieć". Dlaczego jedni się na to decydują, a inni nie? Może to kwestia jakiejś określonej cechy charakteru, jakiegoś wspólnego mianownika…
Trudno powiedzieć. Na pewno są cechy, które pozwalają na co dzień funkcjonować w korporacji: przede wszystkim upór, nastawienie na działanie, stanowczość w realizacji zakładanych celów. I chyba właśnie te same cechy sprawiają, że człowiek jednak decyduje się realizować swoje marzenia. Dlaczego nie wszyscy to robią? Niektórzy wcale nie chcą takiej zmiany, inni nie są jeszcze na nią gotowi, ogółem wydaje mi się, że nie wszystkim starcza odwagi, żeby spróbować, jak smakuje życie poza korporacją.
Odwagi wam nie brakowało, sprzedaliście dom w Warszawie, pozaciągaliście kredyty - wszystko w ciemno, ot, zakochaliście się w jeziorze Serwy. Fakt, miłość ludzi uskrzydla, ośmiela, popycha do działania. Ale nierzadko bywa ślepa…
Ryzyko jest zawsze, a początkowy okres był pełen znaków zapytania i nerwów, co było bardzo trudne. Owszem, założyłem, że w przypadku porażki można będzie sprzedać nieruchomość i z torbami nie pójdziemy. A jednak myśl, jak to będzie, dręczyła mnie przez rok, może dwa, zanim pojawiła się baza gości, którzy do nas wracają, polecają znajomym. Mamy sporo rezerwacji i to nie tylko w sezonie letnim, ale praktycznie przez cały rok. Planu B na szczęście nie trzeba było wdrażać. Zostaliśmy przy planie A. To utwierdza mnie w przekonaniu, że rzeczywiście potrzebna jest odwaga, a ponadto odrobina szaleństwa.
Państwo stawiają na promowanie turystyki aktywnej, sami od lat uprawiacie triathlon. Ośrodek Sirvis to miejsce tylko dla niespokojnych duchów? Czy ktoś, kto chce sobie poleżeć, pomoczyć nogi w jeziorze i poczytać książkę też znajdzie u was swój kąt?
Zdecydowanie tak, każdy u nas znajdzie coś dla siebie. Spędzanie czasu w zgodzie z naturą, leżenie na leżaku, spacerowanie i moczenie nóg w wodzie to jest aktywność taka bardziej "lajtowa". Przyjeżdżają też do nas osoby, które na co dzień ćwiczą i w Sirvis chcą po prostu poćwiczyć bardziej intensywnie. Mamy też grupy bardziej zaawansowanych sportowców amatorów, którym zależy na osiąganiu wyników. Przyjeżdżają do nas na treningi i turnusy organizowane pod okiem profesjonalnych trenerów.
A ludzie z okolicy jak na was zareagowali? Jak na mieszczuchów, obcych, którym coś odbiło i przenieśli się z wielkiego świata na prowincję? Pan ponoć jedyne, czego żałuje, to że wejście w tę społeczność lokalną na początku trochę zaniedbał.
To prawda, z perspektywy czasu wiem, że jak pojawia się "intruz", zwłaszcza w małej społeczności wiejskiej, to warto żeby się spotkał z ludźmi, przedstawił, powiedział, co tu robi, bo automatycznie wzbudza zaciekawienie. Warto więc poświęcić chwilę uwagi, żeby zacząć budować relację z ludźmi. Tego faktycznie nam zabrakło, przez co na początku czuliśmy się wyalienowani. Nie wiem, czy jesteśmy już traktowani jako pełnoprawni członkowie tutejszej społeczności, ale relacje z sąsiadami są bardzo fajne. Myślę, że chociaż popełniłem na początku błąd, to został on później naprawiony.
I wybaczony?
Wybaczony (śmiech). Przynajmniej mam taką nadzieję.
Nazwa państwa ośrodka, to znaczy Sirvis, pochodzi od jaćwieskiego słowa oznaczającego "szary". Czy to nie była kolejna ryzykowna decyzja, żeby tak nazwać miejsce, które ma być i ciepłe, i przytulne, i zarazem zachęcać do aktywnego wypoczynku? Szary kojarzy się przecież ze smutkiem, nudą, biernością. Nawet w symbolice kolorów czytam: "ten, kto utożsamia się z kolorem szarym, jest osobą pasywną, zestresowaną, nadmiernie obciążoną i niezrealizowaną".
(śmiech) My świadomie zdecydowaliśmy się na taką nazwę, głównie w nawiązaniu do jeziora, nad którym jest położony ośrodek. Doprecyzowując, nazwa jeziora Serwy pochodzi od słowa sirvis. My tylko skorzystaliśmy z genezy tej nazwy. A poza tym pokazujemy u nas zupełnie inną szarość niż ta, o której pani mówi. Szarość w Sirvis ma inny wymiar i jest pełna kolorów. Myślę, że na miejscu to widać. Takie są przynajmniej opinie naszych gości.
Lokalizację też wybraliście państwo dość ryzykowną, w Polsce są trzy tradycyjne kierunki wywczasu: morze, góry i Mazury. Jakby tego było mało, Suwalszczyzna uchodzi za nasz rodzimy biegun zimna!
Z tym biegunem zimna to jakiś stereotyp, wcale nie jest u nas zimniej niż w innych regionach Polski. Lato jest suche i gorące, a zima mroźna, klimat więc jest może nieco bardziej surowy, ale tylko odrobinę. Wybraliśmy Suwalszczyznę świadomie, bo nie chcieliśmy prowadzić hotelu, w którym dźwięczą talerze, a ludzie wchodzą sobie na głowę. Już od początku miało to być kameralne miejsce, położone z dala od tych trzech wymienionych kierunków turystycznych. W Sirvis stawiamy na wyciszenie i wypoczynek w naturalnej scenerii.
Wystają w kilometrowej kolejce po gofra trzy razy droższego niż na co dzień, o 5 rano na plaży rozbijają parawan i omal nie zrzucają ze szlaku górskiego rozpychając się łokciami?
(śmiech) Zdecydowanie. W przeciwieństwie do tych tradycyjnych kierunków wakacyjnych wyjazdów, Suwalszczyzna ma tę zaletę, że jest tu zdecydowanie mniej turystów, jest znacznie mniej komercyjna. Jeśli się poszukuje wyciszenia, relaksu, bliskości natury, to Suwalszczyzna jest zdecydowanie najlepszym kierunkiem. Jeśli miejsce, gdzie chcemy spędzić urlop, ma być oazą spokoju w pięknym otoczeniu, to jest to strzał w dziesiątkę.
Państwo sami deklarują na swojej stronie internetowej: "nie chcieliśmy budować kolejnego hotelu, stworzyliśmy więc dom otwarty na przyjaciół" i dalej: "trafiając do nas, stajesz się przyjacielem, domownikiem odwiedzającym własne miejsce na ziemi". I jak ta filozofia się sprawdza? Goszczenie przyjaciela jest bardziej wymagające niż goszczenie klienta.
Zgadza się. Jesteśmy miejscem malutkim, mamy 9 pokoi gościnnych, jest więc bardzo kameralnie. Witając gości, proponujemy im przejście "na ty", żeby było mniej formalnie. Mają się tu czuć jak u siebie, wśród przyjaciół i znajomych.
A to nie jest czasem jedna z zasad panujących w korporacji?
Oj, nie w każdej (śmiech). My w każdym razie na pewno nie mamy nic wspólnego z korporacyjnym stylem. Wychodzimy z założenia, że wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i jak do tej pory goście to doceniają, rzeczywiście stają się naszymi dobrymi znajomymi czy nawet przyjaciółmi. Dla nas - i dla gości - oznacza to, że jesteśmy dla nich dostępni przez 24 godziny na dobę, jeżeli jest taka potrzeba, jakiś problem, w czymś trzeba pomóc, coś trzeba sprawdzić, poradzić. Aczkolwiek staramy się być jednocześnie w cieniu, nie narzucamy się naszym gościom.
*To nie jest gościna u cioci Jadzi z cyklu "no, zjedz kotlecika, wiem, że zjadłeś trzy kwadranse temu, ale jeszcze jeden nie zaszkodzi, a może kocyk chcesz jeszcze jeden, nie? To przyniosę". *
(śmiech) Zdecydowanie nie. Gość jest u nas jednocześnie gospodarzem, ma się czuć swobodnie, jak u siebie w domu. My jesteśmy do dyspozycji cały czas, ale reagujemy tylko wtedy, kiedy jest taka potrzeba.
Tak z ręką na sercu - nie tęskni się panu czasem? Za korporacją, wielkim miastem, gdzie wszystko jest pod ręką, gdzie może się panu ubzdurać o północy w środku tygodnia, że pan chce nową wiertarkę - i autem czy taksówką pojechać do hipermarketu czynnego całą dobę…
Żonie się czasem tęskni, mnie - z ręką na sercu - absolutnie. Tu jest mi dobrze i to jest chyba nasze miejsce na ziemi. Nie mam takich potrzeb. Już nie. A może nigdy nie miałem?
_Partnerem artykułu jest Browar Łomża, producent piwa Łomża Jasne