HistoriaWojna od kuchni: nie tylko tuszonka

Wojna od kuchni: nie tylko tuszonka

„Żołnierze frontowi mieli niekiedy, podczas panicznych odwrotów, porzucać ciężkie karabiny. Nigdy jednak łyżki. Żołnierze wylizywali je do czysta po każdym posiłku i wkładali za cholewą buta”.

Wojna od kuchni: nie tylko tuszonka
Źródło zdjęć: © Tomasz Bienek

27.12.2016 20:47

W 1942 roku w Armii Czerwonej pojawiły się konserwy z amerykańskich dostaw. Paradoksalnie produkty z „imperialistycznego” świata stały się symbolem radzieckiego wyżywienia, znanym bardziej niż konserwy produkcji radzieckiej, o których nie wiadomo nawet, jak dokładnie wyglądały.

To właśnie mizeria oryginalnego radzieckiego wyżywienia sprawia, iż jakiekolwiek przedmioty związane z tym aspektem życia w Armii Czerwonej są dziś praktycznie nie do zdobycia. Płócienne torby na kaszę i chleb nie miały prawa przetrwać w ziemi, a po wojnie nikt nie potrzebował ich w życiu cywilnym, więc miały marne szanse dotrwać do naszych czasów (na marginesie przytoczyć można przykład sowieckiego plecaka – mieszoka; choć produkowany był w ilościach sięgających milionów, to ze względu na niską jakość do dziś przetrwały pojedyncze sztuki). Tłuszcz czy smalec owijano po prostu w papier. Produkty takie jak makaron czy ziemniaki, które stanowiły uzupełnienie jadłospisu, wydawano w postaci sypkiej lub luzem, próżno więc szukać pojemników czy pudełek, charakterystycznych dla armii innych krajów. Nic dziwnego, że w tak skrajnie prymitywnych realiach nawet zwykła łyżka była skarbem.

„Żołnierze frontowi mieli niekiedy podczas panicznych odwrotów porzucać ciężkie karabiny. Nigdy jednak łyżki. Żołnierze wylizywali je do czysta po każdym posiłku i wkładali za cholewą buta” – wspomina przytoczony przez znaną historyk Catherine Merridale weteran Gabriel Tiomkin.

Choć kasza, ziemniaki i chleb nie wydają się zbyt atrakcyjną dietą – tym bardziej codzienną w perspektywie miesięcy, było to jednak menu, o którym mogła podczas wojny marzyć głodująca ludność cywilna. W dość dobrym serialu wojennym pt. „Kursanci”, nakręconym zresztą przez samych Rosjan, którego akcja dzieje się w 1942 roku w szkole oficerskiej, jeden z bohaterów wykrada z magazynu kilka garści kaszy dla swojej kochanki. Czyn popełniony przez kadeta wydawać się może błahym wykroczeniem, jednak w realiach powszechnego głodu staje się na tyle poważnym przestępstwem, iż do jednostki przybywa oficer NKWD, który otrzymuje zadanie ujęcia sprawcy kradzieży.

Znawczyni historii Rosji Catherine Merridale przytacza kolejny ekstremalny przykład związany ze skrajnym niedoborem produktów spożywczych w ZSRR – już we wrześniu 1941 roku, a więc niespełna 3 miesiące po ataku Niemiec, tytoń stał się tak deficytowym towarem, iż na ulicach Moskwy posiadacze papierosa oferowali przechodniom pojedyncze zaciągnięcie się dymem za cenę 2 rubli.

Z tego samego okresu pochodzi następująca relacja: „Podczas walki żołnierze prawie nie myśleli o jedzeniu, ale w każdej wolnej chwili odczuwali ustawiczny głód. Ich typowa dieta, według politruka służącego w obronie Moskwy, wyglądała następująco: na śniadanie o szóstej zupa tak gęsta, że swobodnie stała w niej łyżka, na obiad kasza gryczana, herbata i chleb, a potem, wieczorem, znów zupa i herbata. (...) W 1941 roku dzienna racja żywnościowa żołnierza na froncie teoretycznie zawierała prawie kilogram chleba, 150 gramów mięsa, kaszę gryczaną, suszoną rybę i solidny kawał smalcu lub tłuszczu. Jednak nawet politruk przyznawał, że podczas walk z jedzeniem było dużo gorzej”.

Obraz
© archiwum autora

Oznaczało to, że większość żołnierzy dostawała całymi dniami jedynie suche racje, a niekiedy nic. W liście z 1942 roku jeden z radzieckich żołnierzy napisał: „Mieszkamy w ziemiankach w lesie. Śpimy na sianie jak bydło. Karmią nas nędznie: dwa razy dziennie, a nawet wtedy nie tym, czego potrzebujemy. Rano dostajemy pięć łyżek zupy. Cały dzień jesteśmy głodni. (...) Musieliśmy iść siedem dni bez kawałka chleba, byliśmy wykończeni i głodni. Od powrotu nie robię nic poza jedzeniem. Nogi zaczęły mi puchnąć w nocy, jem dużo, a brzuch boli mnie bez przerwy”.

Pomimo stalinowskiego terroru, nie udało się wyplenić kradzieży. „Drobne kradzieże zdarzały się nagminnie w wojskowych kuchniach, mimo marnej jakości jedzenia. Kucharzy często oskarżano o sprzedawanie mięsa i tłuszczu, które powinny okraszać wojskową zupę, ale kuchnie były ostatnim ogniwem w łańcuchu sięgającym magazynów i bocznic kolejowych. (...) Nasze śledztwa w jednostkach pokazały, że pracownicy transportu przymykają oczy na kradzieże, nawet jeśli sami nie są w nie zamieszani – mówił raport z 1941 roku”.

Lend-Lease Act

Paradoksalnie totalna katastrofa, która dotknęła radziecką armię w 1941 roku, w końcu przyniosła częściowe polepszenie wyżywienia czerwonoarmistów. Dzięki Lend-Lease Act (ustawie federalnej z 1941 roku zezwalającej prezydentowi Stanów Zjednoczonych „sprzedawać, przenosić własność, wymieniać, wydzierżawiać, pożyczać i w jakikolwiek inny sposób udostępniać innym rządom dowolne produkty ze sfery obronności”), do ZSRR zaczęły napływać tysiące ton żywności ze Stanów Zjednoczonych oraz Kanady. Dostawy te uratowały sowiecką armię od śmierci głodowej. I choć nadal głód nieraz zaglądał w oczy radzieckim żołnierzom, aprowizacja wydawała się być lepsza niż w czasie pokoju.

Pośród setek odmian puszek po konserwach znajdowanych na niezliczonych pobojowiskach frontu wschodniego sporą grupę stanowią produkty amerykańskie. To tkwiące wciąż w ziemi dowody zakrojonej na niebywałą skalę pomocy wojennej dla ZSRR, i pomimo że w jej ramach dostarczono tysiące czołgów, samochodów i samolotów oraz miliony ton materiałów wojennych, to właśnie zwykła konserwa mięsna stała się legendarnym symbolem tej pomocy. Mowa oczywiście o „tuszonce”, czyli konserwie z mielonego wieprzowego mięsa. Stała się ona jednym z podstawowych produktów spożywczych w Armii Czerwonej.

– Podczas wojny Związek Radziecki otrzymał 2 077 000 000 amerykańskich konserw mięsnych – mówi Maksim Kalinichev, znany w Rosji kolekcjoner i poszukiwacz militariów z Wołgogradu (czyli dawnego Stalingradu). – Dla porównania można przytoczyć, iż w 1941 roku liczba mieszkańców ZSRR wynosiła 196 716 000 osób, a liczebność armii w lecie 1942 roku szacujemy na około 11 milionów ludzi. Według wspomnień Chruszczowa, bez tych dostaw nie byłoby możliwe wykarmić armię. Już w pierwszym kwartale 1943 roku amerykańskie konserwy stanowiły 17 procent żywności konsumowanej przez Armię Czerwoną. W maju 1943 roku amerykańskie towary pojawiły się na czarnym rynku, a dzięki dostawom z Lend-Lease cywilnej ludności można było zapewnić przewidzianą normami ilość kalorii. Nasi żołnierze szybko zaczęli ironicznie nazywać tuszonkę drugim frontem. Sens był jasny – dają nam gulasz, ale to my musimy walczyć. Oczywiście, pomimo to ten gulasz powszechnie spożywany był z wielką przyjemnością”.

Tuszonka charakteryzowała się większą od innych alianckich konserw ilością tłuszczu i galarety. Przeznaczona była do konsumpcji na ciepło lub zimno. W pierwszym przypadku podgrzewano ją z kaszą, makaronem lub ziemniakami. Tłuszcz, który stanowił część składu konserwy, pozwalał podgrzać mięso w kociołku w polowych warunkach bez konieczności dodawania margaryny czy oleju i zapobiegał przypaleniu. Na zimno tuszonkę jedzono z chlebem lub po prostu konsumowano samo mięso.

Obraz
© Tomasz Bienek

Tuszonka wśród żołnierzy doczekała się wielu nieformalnych określeń. Poza „drugim frontem”, nawiązującym do zwlekania – zdaniem Sowietów – z rozpoczęciem alianckiej inwazji na Zachodzie, nazywano ją także „małpiną”, sugerując, że zawartość puszek to mięso z małp. Ta nazwa była popularna wśród żołnierzy z 1 i 2 armii Wojska Polskiego, którzy także otrzymywali konserwy z amerykańskich dostaw, a ich jadłospis zbliżony był do sowieckiego. Biorąca swój początek w okopach, slangowa nazwa przetrwała w polskim wojsku długo po wojnie, stając się obiegową nazwą każdej wojskowej konserwy mięsnej. Radzieccy frontowcy mianem „tuszonki” nazywali załogi czołgów, co stanowiło makabryczną, „pancerną” odmianę popularnego zwrotu „mięso armatnie”.

Skąd się wziął „spam”?

Choć tuszonka stała się symbolem żywności z alianckich dostaw, a wśród kolekcjonerów militariów przedmiotem kultowym, nie była jedyną konserwą dostarczaną z USA dla Armii Czerwonej. Do jej oddziałów trafiały gigantyczne ilości „corned-beefu” (wołowina z grubymi ziarnami soli kamkiennej). Kolejnym masowo dostarczanym produktem była konserwa wieprzowa Spam. Jej produkcję rozpoczęła w latach 30. amerykańska firma Hormel Foods. Mielonka zawierała mniej tłuszczu niż dostarczana do ZSRR tuszonka, a nazwa produktu stanowiła zbitkę wyrazów „spiced ham”. Podczas wojny konserwy Spam wydawano także żołnierzom amerykańskim i brytyjskim. Ciekawostkę stanowi fakt, że to właśnie od nazwy tej konserwy wzięło się słowo określające niechciane wiadomości otrzymywane za pośrednictwem poczty elektronicznej. Nie ma jednoznacznego wyjaśnienia dla przyczyn tego stanu rzeczy, jednak niektórzy badacze pop kultury wiążą określenie „spam” ze skeczem komików grupy Monthy Python, w którym gość brytyjskiej restauracji, chcący zamówić cokolwiek, tylko nie mielone mięso, jest zagłuszany przez bandę Wikingów skandujących głośno słowo „spam”, więc domagających się wieprzowych konserw, i tym samym niejako zmuszających osoby postronne do ich konsumpcji.

Dostarczano też skondensowane zupy. Łączna ilość towarów tego typu dostarczona do ZSRR to prawie sześć i pół tysiąca ton.
– W USA produkowano dla radzieckiej armii barszcz, w oparciu o tradycyjne przepisy rosyjskiej kuchni – dodaje Maksim Kalinichev, kolekcjoner i poszukiwacz.
O produkcji tej zupy w wersji instant, mającej uzupełnić radzieckie racje polowe, pisała w grudniu 1943 roku amerykańska gazeta „Chicago Daily Tribune”. Choć w latach powojennych ze względów propagandowych w ZSRR starano się marginalizować skalę amerykańskich dostaw (unikano np. publikowania zdjęć amerykańskich czołgów czy innych pojazdów w radzieckich oddziałach), to zaraz po wojnie amerykańskie towary z Lend-Lease były w świadomości przeciętnego obywatela Związku Radzieckiego na tyle zakorzenione, że negowanie pomocy z USA nie miało sensu.

Dowodem tego są np. sceny w nakręconym w 1946 roku filmie wojennym „Syn pułku”. Osierocone dziecko, przygarnięte przez czerwonoarmistów, spożywa z żołnierzami posiłek, a na stole w ziemiance widać dokładnie amerykańskie konserwy. Scena ta, rozpoczynająca się już w ósmej minucie filmu, czyni ten obraz niezwykle interesujący dla kolekcjonerów, gdyż tytułowy bohater wraz ze swymi wybawcami ogląda amerykańskie puszki jedna po drugiej. Wśród konserw jest oczywiście tuszonka, ale można też dostrzec inne, rzadziej opisywane produkty. W pewnym momencie widać np. konserwę rybną Grade 1 Salmon, natomiast okres powstania filmu jest gwarancją, że pokazane konserwy to wojenne oryginały z Lend-Lease. Z wiadomych powodów w filmach z późniejszego okresu takie sceny nie miały już racji bytu.
Obecnie rola amerykańskiej pomocy nie jest negowana. Od kilku lat w Moskwie istnieje muzeum poświęcone pomocy dostarczanej w ramach Lend-Lease Act. Wśród wszelkiego rodzaju materiałów wojennych sporą część ekspozycji zajmują opakowania po produktach spożywczych, w tym wiele puszek i konserw.

Alkohol

Poruszając temat radzieckich przydziałów żywności, trudno nie wspomnieć o kwestii alkoholu, którego spożycie stało się pewnego rodzaju symbolem sowieckiej armii.

„Każdy żołnierz na służbie miał dostawać 100 gramów alkoholu dziennie. Do odmierzania go wyznaczono specjalnych oficerów, a niewykorzystaną nadwyżkę kazano rozliczać co dziesięć dni. (...) Pijaństwo pozostało w oddziałach liniowych, a wszyscy wiedzieli, że po bitwie racje się zwiększą. Zawsze dobrze było służyć w piechocie albo artylerii – wspominał weteran. Tam ginęło najwięcej ludzi i nikt nie sprawdzał, ile wódki odsyłaliśmy” – przytacza Catherine Merridale.

Obraz
© Tomasz Bienek

Świadkiem dostaw alkoholu dla wojska i zarazem aprowizacji opartej o radziecki model był jeden z żołnierzy Wojska Polskiego na Wschodzie.
– Transporty spirytusu były gigantyczne; to były długie pociągi złożone z kolejowych cystern z czystym spirytusem, to wszystko szło na front dla walczących oddziałów –wspominał kilka lat temu por. Stanisław Nowak (podczas wojny kapral, woźnica w oddziałach zaopatrzenia). –Niemcy, o ile mogli, atakowali nasze kolumny zaopatrzenia. Atakowały nas samoloty, strzelała artyleria, czasem to było piekło, chowaliśmy się w lejach po wybuchach; była wśród nas powszechna wiara, że pocisk nie trafi drugi raz w to samo miejsce. Do jedzenia dostawaliśmy pajdę chleba, kawał żółtej słoniny i kubek spirytusu, i to nieraz było całe wyżywienie na dzień, więc chodziliśmy nie tylko głodni, ale też i pijani. Służyli ze mną rdzenni mieszkańcy Syberii; my to na nich mówiliśmy „eskimosi”; to wszyscy byli takie małe chłopki o skośnych oczach, ale nie znosili Ruskich za to, że przymusem wzięli ich na front. Pamiętam, że byli dobrzy z charakteru, zadziwiała ich Polska, tutejsze murowane domy, elektryczność. Mieli ostre myśliwskie noże, używali ich do wszystkiego – kroili nimi chleb czy mięso, jedli nimi, golili się. Spali na śniegu; to było dla nich coś naturalnego. Potrafili dzielić się żywnością w ciężkich chwilach, pamiętam jak jeden z nich podzielił się ze mną ostatnią kromką chleba. Mieli dziwną broń, chyba jakieś myśliwskie karabiny jeszcze ze swoich rodzinnych stron, nie pasowały do nich ani radzieckie, ani niemieckie naboje. Ale strzelali jak zawodowcy! Bez trudu trafiali w izolator na słupie telefonicznym z ogromnej odległości”.

Tradycja i modyfikacje

Z Armią Czerwona na zajęte przez nią tereny dotarło też wiele potraw tradycyjnej kuchni rosyjskiej. Najlepszym przykładem jest zupa „soljanka”, tradycyjna chłopska potrawa, wywodząca się z terenu Ukrainy i Rosji. Ta gęsta zupa przygotowywana jest z wywaru rybnego, ale ma wiele odmian, istnieje solanka grzybowa i mięsna, a jej smak wręcz należy wzbogacać tym, co akurat jest pod ręką, aby osiągnąć pożądany słodko-kwaśny aromat. Kulinarnym efektem radzieckiej ekspansji była wielka popularność soljanki w NRD.

Obraz
© Tomasz Bienek

Mając do dyspozycji takie składniki, jak wieprzowe konserwy, kaszę, ziemniaki oraz wszelkie zdobyczne produkty, żołnierze radzieccy we frontowych realiach dokonywali też wszelkich kulinarnych modyfikacji, nie przewidzianych żadnymi regulaminami, a które zawdzięczali swojej pomysłowości, a także przemieszaniu ludzi wywodzących się z różnych kultur i środowisk. W wielomilionowej Armii Czerwonej walczyli obok siebie żołnierze z Ukrainy czy Białorusi, rdzenni Rosjanie, kaukascy górale, mieszkańcy Syberii czy stepowi koczownicy. Wywodzący się z różnych nacji rekruci wnosili własne nawyki żywieniowe oraz tradycje kulinarne wyniesione z rodzinnych stron, co przy typowej dla wszystkich frontowców pomysłowości przy sprzyjających warunkach owocować mogło trudnymi do przeanalizowania rezultatami żywieniowymi w postaci jedynych w swoim rodzaju potraw.

O AUTORZE:
Tomasz Bienek - entuzjasta historii obu wojen światowych, kolekcjoner żołnierskiego ekwipunku z lat 1914-1945, miłośnik fantastyki i fan rockowej muzyki, polskich gór i polskiego morza. Z wykształcenia humanista, z doświadczenia zawodowego – reporter w prasie codziennej. Autor rubryki „Wojna od kuchni” w miesięczniku „Odkrywca”. Wyznawca maksymy stworzonej i wyśpiewanej przez Marka Grechutę: „ważne są dni, których jeszcze nie znamy”.

Obraz
© Odkrywca
Źródło artykułu:Odkrywca.pl
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (31)