Zamordował 43 inne osoby, by zabić własną matkę
Czterdzieści cztery. Dokładnie taka była liczba ofiar pierwszego w historii amerykańskiego lotnictwa cywilnego aktu sabotażu, do jakiego doszło 1 listopada 1955 roku. Samolot Douglas DC-6 linii United Airlines (lot 629), lecący z Nowego Jorku do Portland, z międzylądowaniami w Chicago i Denver, eksplodował 10 minut po starcie i dosłownie rozpadł się w powietrzu. Motywy działania zamachowca, którego aresztowano już po 12 dniach śledztwa, były szokujące.
12.03.2014 | aktual.: 13.03.2014 08:16
Tragedia w powietrzu
Lata 50. XX wieku to w USA nie tylko początek ery rock'n'rolla i wyścigu kosmicznego z ZSRR, ale także gwałtowny rozkwit lotnictwa cywilnego. Amerykanie zaczęli przekonywać się do tej szybkiej i wygodnej formy transportu i masowo wsiadać na pokłady samolotów. Oczywiście dużą rolę w rewolucji komunikacyjnej odegrały zabiegi reklamowe stosowane przez samych przewoźników. Na przykład United Airlines, czyli jedna z najstarszych amerykańskich linii lotniczych, zachęcała mieszkańców kraju Wuja Sama do porzucenia tradycyjnej i wciąż popularnej kolei hasłem: "Compare the fare, You'll go by air" (porównaj ceny biletów, a wybierzesz podróż powietrzną). Dlatego katastrofa, do jakiej doszło 1 listopada 1955 roku, była wielkim szokiem i wywołała w USA dyskusję nt. bezpieczeństwa lotów.
Tuż po katastrofie lotu UA 629, w przeczesywaniu ogromnego pola obok miejscowości Longmont w stanie Colorado, na które spadły szczątki maszyny, pomagali służbom ratunkowym okoliczni mieszkańcy. Widok, z jakim musieli się zmierzyć, był przerażający. Martwi ludzie przypięci pasami do foteli, porozrzucane rzeczy osobiste, dziesiątki płonących kałuż paliwa lotniczego, zdeformowane części poszycia Douglasa DC-6. Mimo tego jeszcze łudzono się, że uda się odnaleźć kogoś żywego. Nadziej umarła jednak bardzo szybko. Wkrótce w ciemności zabłysnęły bowiem 44 światełka latarek. Umówiono się, że właśnie tak ratownicy będą sygnalizować miejsce odnalezienia zwłok. Ponieważ dokładnie wiedziano, jak długa była lista pasażerów, oznaczało to, że nikt nie przeżył. Wśród ofiar feralnego lotu było 5 członków załogi i 39 pasażerów. Wielu z nich po raz pierwszy wsiadło na pokład statku powietrznego.
Początek śledztwa
Wydawało się, że ustalenie przyczyn katastrofy nie będzie ani łatwe, ani szybkie. Dlaczego? W latach 50. XX wieku samoloty cywilne nie były wyposażone w "czarne skrzynki" ani nie działała specjalna agencja rządowa powołana do badania wypadków komunikacyjnych. Odpowiedni organ, czyli Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu (NTSB), powstał dopiero w 1967 roku. Zaś Transportation Security Administration (TSA), czyli agencję zajmującą się bezpieczeństwem w transporcie publicznym, założono dopiero po atakach z 11 września 2001 roku. Dlatego zadanie wyjaśnienia sprawy otrzymało Federalne Biuro Śledcze (FBI)
.
W pierwszej kolejności zebrano szczątki samolotu z powierzchni ok. 15 km2. Następnie przeniesiono je do ogromnego hangaru podzielonego na odpowiednie strefy. Od początku było jasne, że musiało dojść do wybuchu w powietrzu. Wskazywał na to ogromny obszar rozrzutu części maszyny. Początkowo podejrzewano, że mógł eksplodować jeden ze zbiorników paliwa. Jednak po tygodniu intensywnych prac śledczy doszli do wniosku, że wybuch nastąpił w luku bagażowym nr 4. Wkrótce dzięki analizie chemicznej pobranych próbek ustalono, że ktoś umieścił w nim dynamit. Znaleziono także fragmenty zapalnika - kawałki miedzianego drutu, które nie były częścią samolotu Douglas DC-6. Nie było zatem mowy o usterce technicznej. Wszystko wskazywało natomiast, że doszło do zamachu.
Czytaj także:
Poszukiwania zamachowca
Było to niezwykle szokujące odkrycie. Tym bardziej, że wśród pasażerów nie było żadnej ważnej osobistości, lecz zwyczajni ludzie. Dlaczego więc ktoś dokonał tak bulwersującego czynu? To było jedno z pytań, które zadawali sobie wszyscy - śledczy, jak i zwykli Amerykanie. Czy za aktem sabotażu stały związki zawodowe, które były w ostrym konflikcie z kierownictwem United Airlines? Taką hipotezę także brano pod uwagę. Równocześnie postanowiono dokładnie przyjrzeć się ofiarom i ich najbliższemu otoczeniu. Agenci FBI zaczęli pukać do drzwi i przepytywać nawet najdalszych członków rodzin 44 tragicznie zmarłych osób. Federalni chcieli dowiedzieć się o nich jak najwięcej - czy mieli kłopoty małżeńskie lub finansowe, myśli samobójcze, kryminalną przeszłość. W końcu, czy ktoś mógł w jakikolwiek sposób skorzystać na ich śmierci.
Sprawdzono także, czy któryś z pasażerów przed lotem nie zaopatrzył się w większą ilość polis na życie. W latach 50. można było bowiem wykupić je niczym dziś kawę - w specjalnych automatach znajdujących się na lotniskach. Zwrócono się do firmy ubezpieczeniowej o udostępnienie odpowiednich danych, jednak nie natrafiono na nic niepokojącego czy dziwnego. Konieczne stało się więc ustalenie, do kogo należał bagaż, w którym umieszczono ładunek wybuchowy. I tu uśmiechnęło się do FBI szczęście, kiedy bagażowy z Denver podczas rozmowy podrzucił im ciekawy trop. Jego kolega po fachu z Chicago poinformował, że prawdopodobnie zgubił klucze podczas pakowania toreb i walizek do Douglasa DC-6. Dlatego po wylądowaniu w Denver wyjęto wszystkie bagaże z luku nr 4 i przeniesiono je w inne miejsce. Zaś do luku, w którym później doszło do eksplozji, zapakowano jedynie rzeczy osób, które odprawiły się w Denver. Co najważniejsze, pasażerów tych było jedynie troje. Przy czym tylko jeden z nich miał odpowiednio duży bagaż, żeby
mógł zmieścić się w nim ładunek wybuchowy.
Zamachowiec-samobójca?
Tym pasażerem, a dokładniej pasażerką była Daisie King. Kobieta leciała odwiedzić córkę i wnuki na Alaskę. Czy jednak niepozorna, leciwa kobieta mogła przeprowadzić zamach? A jeśli nawet tak było, to dlaczego miałaby to zrobić? Z tymi pytaniami musieli zmierzyć się teraz federalni. Rozpoczęto intensywne prześwietlanie życiorysu Pani King. Ustalono, że prowadziła w Denver restaurację typu "drive-in" o nazwie "Crown-A". Agentów zainteresowała najbardziej charakterystyka osobowa Daisie, jaką przedstawiły jej dzieci - córka Helen, która przyleciała z Alaski, i syn Jack Graham. Według nich matka była osobą chłodną, która nie potrafiła cieszyć się życiem. Co najważniejsze, w przeszłości próbowała popełnić samobójstwo, a przed wylotem miała powiedzieć, że obawia się eksplozji samolotu w powietrzu. Jack dopytywany o walizkę matki, odpowiedział, że sama ją spakowała i nie pozwoliła do niej zajrzeć. Na lotnisku wykupiła zaś trzy polisy na życie - jedną na swoje nazwisko, drugą na rzecz Helen, a trzecią na swoją
siostrę.
Czytaj także:
Agenci FBI odkryli ponadto, że dwa miesiące przed zamachem na samolot United Airlines, we wrześniu 1955 roku, w "Crown-A" doszło do wybuchu gazu, po którym rodzina otrzymała odszkodowanie. Na światło dzienne zaczęły wychodzić także szczegóły napiętej relacji między Daisie a Jackiem. Pani King winiła syna za kiepską sytuację finansową restauracji i myślała nawet o jej sprzedaży. Taki scenariusz nie był pozytywny dla Grahama, który zostałby bez pracy, mając na utrzymaniu żoną Glorię i dwójkę małych dzieci. W świetle tych faktów śledczy postanowili zbadać przeszłość mężczyzny. Okazało się, że pracował kiedyś w tej samej firmie ubezpieczeniowej, która wypłaciła odszkodowanie za pożar w restauracji. W 1951 roku był też zamieszany w oszustwa finansowe. Łagodny wyrok wywalczyła wówczas dla niego Daisie, która pokryła część wyrządzonych przez syna szkód. Czy Jack mógł zatem zabić matkę, która ratowała go z opresji i dodatkowo kupiła duży dom? Wydawało się to całkowicie pozbawione sensu. A jednak.
Wybuchowa zemsta
Do prawdziwego przełomu w sprawie doszło, kiedy agenci dopytali żonę Grahama o dzień zamachu i skonfrontowali ich wersje zdarzeń. Gloria przypomniała sobie, że widziała, jak mąż tuż przed wyjazdem na lotnisko niósł dużą, zawiniętą w ozdobny papier paczkę. Miał to być prezent-niespodzianka dla matki. Po uzyskaniu tej informacji FBI postanowiło przeszukać dom Daisie i Jacka. Za jednym z mebli agenci znaleźli przyklejoną taśmą do tylnej ścianki polisę ubezpieczeniową na 37 tys. dolarów. Nazwisko Jacka Grahama widniało na dokumencie w rubryce "beneficjent". Była to więc czwarta polisa, o której mężczyzna nie wspomniał podczas wcześniejszego spotkania z agentami. W garażu znajdowały się zaś szpule miedzianego drutu podobnego do tego znalezionego na miejscu katastrofy. Niebawem ustalono też adres sklepu żelaznego w miejscowości Kremmling w Colorado, gdzie Graham nie tylko kupił drut, ale i... dynamit.
Przyciśnięty do muru Jack przyznał, że to on stał za zamachem na matkę. To, że przy okazji zginęły 43 inne niewinne osoby, nie było dla niego żadnym problemem. Nie miał wyrzutów sumienia. Dlaczego dopuścił się tak przerażającego czynu? Oczywiście jednym z powodów były względy finansowe. W przypadku śmierci Daisie przejąłby restaurację i dostał pieniądze z wykupionej polisy na życie. Ale równie ważnym, jeśli nie ważniejszym, był motyw osobisty. Jack nienawidził matki za to, że w dzieciństwie oddała go do sierocińca po tym, jak zmarł ojciec chłopca. W czasach Wielkiego Kryzysu samotnej matce z dwójką dzieci wydało się to najlepszym rozwiązaniem. Tylko bez dzieci na głowie mogła podjąć jakąkolwiek pracę. Graham nie mógł zrozumieć jednak, dlaczego później, gdy Daisie wyszła ponownie za mąż i jej sytuacja materialna wyraźnie się poprawiła, nie wzięła syna z powrotem do siebie. Dopiero po latach, gdy był już samodzielny, starała się wynagrodzić mu traumę dzieciństwa, kupując duży dom dla siebie i jego rodziny, a
także zatrudniając go w restauracji.
Nie ma zamachu bez kary
Ponieważ w 1955 roku w prawie amerykańskim nie było przepisów mówiących o tym, że wysadzenie cywilnego statku powietrznego jest przestępstwem, prokurator postawił Grahamowi "jedynie" zarzut morderstwa z premedytacją Daisie King. Jack oczywiście został uznany winnym zarzucanego czynu i skazany na śmierć w komorze gazowej. Wyrok wykonano 11 stycznia 1957 roku. Co ważne, wcześniej, tzn. 14 lipca 1956 roku, prezydent Dwight Eisenhower podpisał odpowiedni akt prawny, który wypełniał wspomnianą lukę legislacyjną.
Najbardziej intrygujące zbrodnie, z którymi musieli zmierzyć się amerykańscy śledczy w latach 50. i 60. XX wieku. Do tego doskonale oddany klimat epoki dzięki dbałości o detale scenograficzne. Wszystko to czeka na widzów fabularyzowanego cyklu dokumentalnego "Niezapomniane zbrodnie". Emisja w niedziele, o godz. 21.30, tylko na kanale ID.