CiekawostkiCzy wiesz co jesz?

Czy wiesz co jesz?

Czy wiesz co jesz?
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

30.04.2008 10:25, aktual.: 30.04.2008 14:43

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Nie ma co ukrywać – jesteśmy rozpuszczeni. Rozpuszczeni cenowo. Ze wszystkich stron atakują nas promocje, wyprzedaże, superokazje i superzniżki. Promocje wszystkiego i zniżki na wszystko. Żywności, co może wydać się trochę dziwne, nie wyłączając.

Promocyjna sprzedaż i niska cena artykułów żywnościowych powinna budzić podejrzliwość, bo dlaczego ktoś miałby nam oferować pełnowartościowy produkt po niskiej cenie, o ile oczywiście nie zbliża się wielkimi krokami termin jego przydatności do spożycia. Jednak jeśli się przejść po super i hipermarketach, to okaże się, że na każdej półce dają po oczach wywieszki z napisem „promocja”. I wcale nie chodzi tu o towar, którego data ważności upływa za kilka dni. W czym więc tkwi tajemnica niskiej ich ceny?

Można by przypuszczać, że powodem jest tu gorsza jakość surowców czyli w efekcie produkt mniej wartościowy. Byłby to jednak swoisty sposób na popełnienie przez producenta rynkowego samobójstwa – ostatecznie byle barachła nikt nie kupi, więc firma je produkująca zniknąć by musiała z rynku, bo klienci po prostu nie sięgaliby po artykuły przez nią firmowane. Nie tędy więc droga. Ale… może warto przyjrzeć się składowi takich supertanich produktów?

I tu jest przysłowiowy pies pogrzebany. Bo oto okazuje się, że surowce na taką taniochę co najwyżej leżała koło pełnowartościowych, zaś dany artykuł jest ersatzem czyli namiastką na przykład szynki. Okazuje się bowiem, po dokładniejszym przyjrzeniu się etykietce, że na przykład mielonka wieprzowa w istocie została wyprodukowana z kurczaków, a sok malinowy z aronii.

I nie tylko – producenci chwytają się różnych sposobów, żeby jak najtaniej sprokurować na przykład keczup i tak dobierają proporcje, by miał on jedynie kolor i cień smaku uczciwego keczupu. Lwią część jego składu stanowi więc woda, zawartość procentowa przecieru jest w nim o wiele mniejsza niż wody. A przecież uczciwy keczup powinien się składać przede wszystkim z przecieru, przypraw i dopiero wody. Jeśli zaś ma być rzeczywiście taki, jak domowy, to nie powinno być w nim żadnych środków konserwujących – poza solą oczywiście.

Zobacz również:

Nie trzeba chyba dodawać, że markowe keczupy robi się w oparciu o taką właśnie recepturę – tyle, że zawartość soli jest nieco większa, niż być powinna, ostatecznie producent chce mieć pewność trwałości swojego produktu. Te zaś, które są o połowę tańsze mogą zawierać całą litanię środków z „E” na początku – nieuświadomionym należy wyjaśnić, że tak określa się wszelkie środki konserwujące, barwniki i dodatki smakowo-zapachowe. W istocie – ze względu na używanie skrobi jako środka zagęszczającego sok, bo raczej mocno rozcieńczony przecier nie zasługuje na swoje miano – takie keczupy są rodzajem pomidorowego kisielu.

Sprawa następna – dżemy. Porządny, uczciwy dżem składa się z owoców z dodatkiem cukru i jeśli jest produkowany według tradycyjnych receptur, to cukier jest w nich jedynym środkiem konserwującym. Inaczej rzecz się ma z promocyjną taniochą. Owoce stanowią w nich jedynie mniej lub bardziej śladowy dodatek do pektyny czyli roślinnego pochodzenia żelatyny, wytłaczanych z jabłek i owoców cytrusowych. Zawartość owoców w takich jest zdecydowanie mniejsza od zawartości cukru i… wody.

Faktycznie więc nie kupuje się prawdziwego dżemu, ale coś na kształt galaretki go imitującego. Bywa, że od takiego dżemu mocno zalatuje siarką, a dzieje się tak za przyczyną tego, że do produkcji nie wykorzystuje się całych owoców, ale pulpy czyli zmielonych owoców zakonserwowanych związkami siarki.

Nie ma więc on startu do dwu lub trzykrotnie droższego, lub do tego, jaki robi się w warunkach domowych. O ile oczywiście nie korzysta się z tak zwanego cukru żelującego, który co prawda upraszcza i skraca proces produkcji dżemu w domu, ale za to z daleka zalatuje sztucznością.

Trudno się jednak dziwić niektórym producentom, wszak nie zawieszą działalności, kiedy skończą się świeże owoce – magazynują więc zakonserwowaną siarką pulpę i radośnie kontynuują produkcję także i zimą. Na podobnej zasadzie robi się niektóre soki. W sezonie to rzeczywiście jedynie świeże owoce, poza nim robi się go z koncentratu – co w sumie jest uczciwym podejściem do procedury i składu danego soku.

Przy czym sok może być albo dosładzany – jak ma to miejsce w wypadku soków z owoców z natury kwaśnych (czasem jak ocet siedmiu złodziei – patrz sok grejpfrutowy) lub zakwaszany – w wypadku owoców słodkich jak ulepek, na przykład gruszek. Nie powinno się jednocześnie dosładzać i zakwaszać, co jednak w przypadku supertaniochy ma miejsce – byle osiągnąć pożądany smak. Ciecz, która chce zasłużyć na miano soku powinna się z niego (lub poza sezonem z koncentratu) składać.

Zobacz również:

Tymczasem jednak bywa tak, że soku jest góra 25-50% a ciecz nazywa się nektarem lub napojem. Zawartość soku w takiej cieczy, w porównaniu do posłodzonej wody, jest szokująco niska. Jeśli więc kupujemy coś takiego „+ 1 litr gratis”, to tak naprawdę kupujemy słodką wodę z domieszką soku.

Syrop malinowy, nawet ten, które produkują markowe firmy opiera się na sztucznych aromatach. Syrop produkowany tradycyjną, domową metodą traci bowiem po pewnym czasie kolor, więc odstraszałby konsumenta zamiast go przyciągać. Zawartość malin w takim syropie może być wręcz śladowa lub… żadna. Wszystko czyli smak malin załatwią dodatki smakowe, które otrzymuje się z estrów, aldehydów i ketonów, czyli z – uwaga! – ropy naftowej. Są one jednak dopuszczone do użytku i – jak twierdzą specjaliści – nie są szkodliwe. Niemniej autentycznego smaku malin nie zastąpi żaden sztuczny dodatek. Ale to już niewiele producentów obchodzi – produkt się i tak przecież sprzeda.

Produkowanie tanich podróbek, bo tym w istocie są supertanie produkty, nie ogranicza się tylko do soków lub dżemów – najtańszy chleb również ma mało wspólnego z tradycyjną recepturą, jest produkowany przemysłowo. W jego skład wchodzi cała litania środków spulchniających, jego produkcja jest całkowicie zmechanizowana a z linii schodzi kilka tysięcy bochenków niby-chleba na godzinę.

Nie ma chyba nikogo, kto nie zetknąłby się z takim tanim chlebem – rozpoznać go łatwo, bo już następnego dnia nie sposób ukroić z niego nawet jednej kromki, bo się po prostu kruszy. Daleko mu do tego, który piecze się według tradycyjnych i uczciwych procedur: na naturalnym zakwasie, z wyselekcjonowanej mąki, rosnącego określony czas. Czas to pieniądz, więc tani chleb robi się z mąki pszennej, która o wiele łatwiej i szybciej fermentuje i na dodatek jest o wiele tańsza od żytniej.

Ekspresowo produkuje się też wędliny. O używaniu środków, które imitują uwędzenie na przykład szynki nie ma co tu wspominać, bo to widać na pierwszy rzut oka. Nie trzeba nawet próbować, żeby wiedzieć, że to jedynie wyrób szynkopodobny, a nie uczciwa szynka. Ale i ta, którą poddaje się wędzeniu też bywa „preparowana” poprzez dodawanie białka roślinnego i wody w proporcjach fifty-fifty czyli 50% mięsa, 50% dodatków.

Trudno więc w takiej sytuacji orzec, czy je się kiełbasę czy szynkę, czy też… soję. Kto kiedyś spróbował mielonego z soi, ten wie, że daleko im do uczciwego domowego ze świniny wymieszanej pół na pół z wołowiną, ewentualnie mielonym drobiowym – jeśli komuś wołowe nie pasuje.

Konserwy mięsne nagminnie produkuje się z czegoś innego niż sugerowałaby nazwa: prawdziwa mielonka składa się z mięsa wieprzowego, wody, tłuszczu wieprzowego, skrobi, białka sojowego i przypraw. Taniocha ze zmielonych na miazgę z kurczaków, wody, świńskich skórek, tłuszczu wieprzowego i na końcu mięsa wieprzowego, w śladowej doprawdy ilości.

Zobacz również:

Zresztą i wieprzowina wykorzystywana jest do imitowania innych mięs – na przykład cielęciny. Parówki cielęce mogą się w istocie składać z samej tylko wieprzowiny poddanej odpowiedniej obróbce, wszak świnina jest o wiele tańsza od wieprzowiny.

Warto się więc dobrze zastanowić, czy sięgnąć w sklepie po artykuł napiętnowany znaczkiem „promocja” lub oferowany w „supercenie”, bo można się nadziać na przykład na orzeszki kupione w Hamburgu, które nie przeszłyby, sprowadzane bezpośrednio z – powiedzmy – Chin, badań na obecność rakotwórczych pleśni. Sprowadzane z Niemiec, więc kraju unijnego, nie są już poddawane takim rygorystycznym kontrolom. Kupując zatem najtańsze fistaszki, kupujemy nie tylko towar niepełnowartościowy, ale wręcz szkodliwy.

Podobnie rzecz ma się z herbatami, szczególnie granulowanymi. Swego czasu krążył dowcip, że robi się je z tego, co spadnie na podłogę podczas pakowania markowej herbaty. W ich przypadku nie trzeba sięgać po szczegółowe laboratoryjne badania – wystarczy napić się czarnej granulowanej herbaty i takiej samej, ale liściastej. Różnicę wykryje każde podniebienie.

Kupując tanie piwo również dajemy się robić w konia. Producent kupuje po prostu słód kukurydziany zamiast jęczmienny, bo ten pierwszy jest droższy. Używa chmielu gorszej klasy i, by osiągnąć efekt zapachowy i smakowy, dodaje aromat syntetyczny, więc sztuczny. Dodaje enzymy, które przyspieszają fermentację. A w super i hiper wychodzi się z założenia, że jeśli klient przyjdzie po piwo, to z pewnością jeszcze coś do niego kupi.

Być może wspomniane najtańsze solone orzeszki. I tak jest de facto ze wszystkim: z kawą, pastą do zębów, proszkami do prania czy nawet prezerwatywami. Sięgając więc po taki czy inny najtańszy czy promocyjny produkt warto się zastanowić, czy chcemy byle jakiej taniochy czy pełnowartościowego produktu.

I czy przypadkiem nie warto czasem kupić mniej i zapłacić parę złotych więcej, niż na przykład wyrzucać wędlinę, która po dwudniowym pobycie w lodówce zaczyna dziwnie wyglądać, robi się oślizgła i nie nadaje się nawet do przesmażenia pod jajecznicę na – umówmy się – nibyszynce.

Zobacz również:

Źródło artykułu:WP Facet
Komentarze (0)