Mudżahedini znad Wisły – o Polakach walczących w Afganistanie
25.07.2016 | aktual.: 30.07.2016 10:52
Ramię w ramię z radykalnymi wyznawcami islamu przeciwko sowieckiemu najeźdźcy
Porzucali wygodne życie, aby tysiące kilometrów od domu, u boku brodatych wojowników zmagać się z głodem, mrozem i upałami, ale przede wszystkim walczyć z uzbrojonymi po zęby żołnierzami w znienawidzonych mundurach armii radzieckiej. Nie wiadomo, ilu Polaków wzięło udział w wojnie w Afganistanie, ale przynajmniej kilku z nich zyskało tam sławę.
Za Radosławem Sikorskim wojenna przygoda ciągnęła się jeszcze długo po wyjściu radzieckich żołnierzy z Afganistanu. Kilka lat temu rosyjski ambasador przy NATO Dmitrij Rogozin zamieścił na internetowym profilu dawne zdjęcie ówczesnego polskiego ministra spraw zagranicznych pozującego z karabinem i ubranego niczym jeden z mudżahedinów walczących z armią ZSRR. „Ciekawe, ilu naszych zabił” – brzmiał prowokujący podpis.
By zrozumieć kontekst tej sytuacji musimy cofnąć się do nocy z 24 na 25 grudnia 1979 roku, kiedy to radzieckie wojska powietrzno-desantowe opanowały strategiczne afgańskie lotniska w Kabulu i Bagramie. Sowiecka interwencja, której celem było ratowanie wpływów miejscowych komunistów, przerodziła się w 9-letnią wojnę – jeden z najkrwawszych konfliktów drugiej połowy XX wieku. Kosztowała życie blisko 1,5 mln Afgańczyków i około 30 tys. Rosjan.
Przeciwko potężnej armii do boju stanęli mudżahedini – odważni, świetnie znający teren partyzanci wspierani przez Arabię Saudyjską i Stany Zjednoczone. W ich szeregach walczyli także ochotnicy z różnych stron świata, chcący wykorzystać okazję do starcia z „imperium zła”, jak nazywał Związek Radziecki amerykański prezydent Ronald Reagan. W tym gronie nie mogło zabraknąć także Polaków, choć ich liczba do dziś nie jest znana…
ZOBACZ TEŻ:
Z piętnem wojny odciśniętym na twarzach
Trudny powrót do domu, czyli opowieść o współczesnych weteranach
"Oddałem parę serii…"
Do Afganistanu wyruszył m.in. 23-letni Radek Sikorski, który w 1981 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, by szlifować język angielski, ale po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego poprosił o azyl polityczny. Podczas studiów na elitarnym uniwersytecie Oksford zdobył znajomości i doświadczenie, które pozwoliły mu bardzo szybko rozpocząć karierę w brytyjskich mediach.
W 1986 r., jako korespondent „Sunday Telegraph” znalazł się w afgańskiej prowincji Herat, w samym centrum brutalnej wojny między radziecką armią a mudżahedinami. „W tamtym czasie wielu moich rówieśników fantazjowało o wykonaniu wyroku Polski Podziemnej na Jerzym Urbanie albo o wyjeździe do Afganistanu” – wspominał później.
Jak sam twierdzi widział się wówczas w roli „kronikarza ruchu oporu” i nie ukrywa, że wspierał Afgańczyków. Nie tylko piórem. „Dla mnie noszenie broni miało też znaczenie symboliczne. Uważałem za punkt honoru, żeby nie być bezbronnym wobec przeciwnika, z którym w Polsce walczyliśmy innymi metodami. Oddałem parę serii…” – przyznaje w książce „Strefa zdekomunizowana”.
W 1987 r. we wsi Koszk-e Serwan na wschód od Heratu Sikorski zrobił zdjęcie przysypanej gruzami własnego domu afgańskiej rodziny, za które zdobył pierwszą nagrodę w prestiżowym konkursie World Press Photo.
Andy Polak
Przyszły marszałek oraz minister obrony narodowej i spraw zagranicznych podczas pobytu w Afganistanie kilka razy ocierał się o śmierć. „Do najgroźniejszych wydarzeń doszło, gdy zalegaliśmy w pewnej wiosce trzeci dzień z rzędu – niezgodnie z zasadami walki partyzanckiej – i tam zaatakował nas patrol sowieckich helikopterów Mi-24. (…) Zniszczyły wioskę, rozwaliły kilka naszych ciężarówek. Śmigłowce tak pluły rakietami, że myślałem, iż to karabin maszynowy. (…) Jedna z rakiet uderzyła w lepiankę, w której byłem. Pocisk wpadł do pomieszczenia obok, a zewnętrzna ściana aktywowała zapalnik. Kiedy tam potem weszliśmy, cały pokój był zryty odłamkami. A to właśnie głównie odłamki zabijają, nie sam wybuch” – wspomina Sikorski.
Udało mu się jednak wyjść z opresji bez szwanku. Tyle szczęścia nie miał jego przyjaciel, Andrzej „Andy” Skrzypkowiak, inny znany mudżahedin z Polski, któremu Sikorski zadedykował książkę „Prochy świętych. Afganistan czas wojny”.
„Andy” od najmłodszych lat pałał nienawiścią do Sowietów, którzy zesłali matkę na Syberię, a jej pierwszego męża zamordowali w Katyniu. Ojciec Skrzypkowiaka był żołnierzem i syn postanowił pójść w jego ślady. Już w wieku 16 lat wstąpił do brytyjskiej armii. Dzięki świetnej sprawności fizycznej trafił w szeregi elitarnej jednostki komandosów SAS, jednak po trzech latach odszedł ze służby. Nie mógł znieść wojskowej dyscypliny.
Wyjechał do Afganistanu jako fotoreporter BBC, ale szybko zamienił aparat na karabin i stanął do walki u boku mudżahedinów, którzy nazywali go „Andy Polak”. Zginął 1 października 1987 r. i to nie z ręki Rosjan, ale konkurencyjnej grupy fanatycznych partyzantów z Hezb-e-Islami. Dokładne okoliczności śmierci Skrzypkowiaka nie są znane. Wiadomo tylko, że umarł poprzez zmiażdżenie czaszki kamieniem.
ZOBACZ TEŻ:
Z piętnem wojny odciśniętym na twarzach
Trudny powrót do domu, czyli opowieść o współczesnych weteranach
Broda i kapelusz z orzełkiem
Już pod czas studiów na wydziale resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego zaczął przebąkiwać, że chętnie wyruszyłby do Afganistanu, by „bić się z Ruskimi”. Mało kto traktował poważnie te zapowiedzi, ale niedługo później Zondek faktycznie zniknął. W 1981 r. pojechał do Wiednia, a stamtąd przedostał się do Australii, gdzie zaczął szkolić strzelanie i różne techniki walki wręcz. W 1983 r. na kilka miesięcy zaszył się w lesie, by nauczyć się sztuki przetrwania w głuszy. Rok później przez Pakistan przedarł się do Afganistanu i dołączył do partyzanckiego oddziału walczącego z sowieckimi najeźdźcami. Na wzór mudżahedinów zapuścił długą brodę. Nosił też charakterystyczny kapelusz z polskim orzełkiem. Robił również zdjęcia i przygotowywał relacje wojenne dla Wolnej Europy i Głosu Ameryki.
Zondek kilka razy został ranny, ale niezmiennie imponował mudżahedinom odwagą i brawurą. „Następnych dziesięciu ruskich będzie za księdza Popiełuszkę, no może nie zaraz, bo mam trochę zaległości za Przemyka. Może będę musiał popracować tydzień lub dwa na jego intencję” – pisał do przyjaciela w Polsce. Ostatni list był datowany 7 kwietnia 1985 roku. Zondek opisywał, jak KGB zastawiło na niego nieudaną pułapkę.
Zginął na początku lipca 1985 r. Jego ciało znaleziono w dolinie Borgi Matal u stóp 50-metrowej skały. Miał w kieszeni dokumenty, lornetkę i rewolwer. Na grobie Zondka mudżahedini umieścili drewniany krzyż z napisem „Polish Soldier”.
Towarzysze broni
„Szczupły mężczyzna, z dużym nosem, z dość cienką brodą – powiedzmy taki szlachetny „koziołek matołek”. Jednocześnie taka wielka powaga z niego biła. Wyglądał raczej na takiego wiecznego studenta, na człowieka bardzo młodego – szczupły, bardzo żywe ruchy, często się bawił bransoletką zegarka” – opisywał Winklera Ahmad Szach Massuda w rozmowie z radiem RMF. „Przyjął mnie. Ja mu przyniosłem projekt, bardzo ambitny, chciałem się oczywiście okryć nieśmiertelnością. On popatrzył i powiedział: „Mowy nie ma”. Wziął ołówek – ja gdzieś ten rysunek mam – i narysował. Tutaj góra, tutaj droga, tu jest czołg, tu jest czołg – nie można. Ja wpadłem w ogóle w depresję, dlatego, że moje piękne plany diabli wzięli” – wspominał.
Przez cały czas prowadził też dokumentację fotograficzną stanowiącą niezwykłe świadectwo heroizmu narodu afgańskiego w walce z najeźdźcą. W 1986 r. opowiadał o nim podczas pobytu w ośrodkach uniwersyteckich USA, Kanady i Meksyku. Po powrocie do Paryża wydawał też „Biuletyn Afgański”.
Jacek Winkler zginął 12 października 2002 r. w czasie wspinaczki na alpejski szczyt Mont Maudit. Sześć lat później jego imieniem nazwano bazę polskiego kontyngentu wojskowego w afgańskiej prowincji Ghazni.