LudziePokuta Marka. "Za więzieniem można też tęsknić"

Pokuta Marka. "Za więzieniem można też tęsknić"

Popełnił w życiu błąd. Jeden, za to ogromny. Po 20 latach wychodzi na wolność.

Pokuta Marka. "Za więzieniem można też tęsknić"
Źródło zdjęć: © Aneta Wawrzyńczak
Aneta Wawrzyńczak

18.12.2016 | aktual.: 18.12.2016 14:07

40-letni Marek (imię zmienione) jako grafik kwalifikacje ma, aż chciałoby się powiedzieć, imponujące: kilkanaście lat doświadczenia w PR, obsłudze profesjonalnych programów graficznych, tworzeniu stron internetowych, projektowaniu i wykonywaniu plakatów, okładek płyt, stron tytułowych do gazet, plansz reklamowych szyldów, wizytówek i ulotek, a także montażu plików i tworzeniu prezentacji multimedialnych.

Nic tylko Marka zatrudniać, podpisywać umowę. Sprawy komplikują się jednak, gdyby padło pytanie o niekaralność. Bo Marek siedział. I to nie za byle co. W 1996 roku usłyszał wyrok: 25 lat za współudział w zabójstwie na zlecenie.

I tak miał szczęście – gdyby nie moratorium na karę śmierci, ogłoszone rok wcześniej, mógłby dostać nawet "czapę". I nie byłoby dziś Marka – autora opowiadań i kilku tomików poezji, zdolnego grafika pracującego na uczelni wyższej, zapalonego aktywisty, piątkowego studenta resocjalizacji, kochającego narzeczonego i świeżo upieczonego ojca.

Z wojska do więzienia

Marek był typowym chłopcem z dobrego domu: ambitnym, skoncentrowanym na nauce, spokojnym, grzecznym, udzielającym się społecznie. Żadnych wyskoków, tym bardziej zatargów z prawem. W 1995 roku poszedł do wojska, nie z obowiązku, tylko na własne życzenie. Od małego trenował sztuki walki, był wysportowany, zahartowany, bez problemu dostał się więc do jednostek specjalnych – 1. Pułku Specjalnego Komandosów w Lublińcu.

Rok później zboczył ze ścieżki kariery komandosa i wkroczył na zupełnie inną – więzienną. Marek: – Proces trwał około 2,5 roku. Nie pamiętam dokładnie, wyparłem to z pamięci. Po pierwsze to było dawno temu. Po drugie – to jest bolesne wspomnienie.

Bolesne było też wejście w życie pod celą – czterech-pięciu chłopa na 12 metrach kwadratowych, 23 godziny na dobę, odliczając godzinkę dziennie w rajskim podwórku (zwanym też spacerniakiem). O jakiejkolwiek prywatności można zapomnieć. O intymności tym bardziej.

Trzy razy Marek wnosił o ułaskawienie. Argumentował, że się zmienił, wiele już zdążył dobrego zrobić za kratkami (o czym za chwilę), jeszcze więcej planował w przyszłości, już na wolności – chciał zaangażować się w działalność kulturalno-oświatową i charytatywną. – Wiele osób popierało moją prośbę – kilku posłów i z lewa, i z prawa, dziennikarze, literaci. Nic to nie dało – mówi Marek.

Poezja spod celi

Nim proces się skończył i Marek usłyszał najwyższy możliwy wyrok – 25 lat odsiadki – zaczął pracę w bibliotece, zdążył się też zaangażować w działalność więziennego klubu literackiego "Bartnicka 10" (od adresu Zakładu Karnego we Włocławku). – Głównym motorem był wychowawca, Ryszard Seroczyński. To jest człowiek z pasją, a takich ludzi jest mało. Gdyby było więcej, to procent recydywy, który wynosi ok. 50 proc., byłby dużo niższy. Wiele osób twierdzi, że pobyt w więzieniu demoralizuje. I częściowo mają rację. Bo skazani uczą się kombinować. Jeśli powiedzą prawdę, to nie uzyskają tego, co by chcieli. Sami wychowawcy ich demoralizują. Nie wszyscy, ale tacy się zdarzają - mówi Marek.

Wracając do "Bartnickiej 10", Marek mówi, że to był przełom. Nie tylko dla niego. Jak wyjaśnia, na początku na wieczory poetyckie czy spotkania z literatami przychodziło raptem pięć-sześć osób, niektórzy z nudów, żeby wyrwać się na chwilę z celi. Reszta (także niektórzy strażnicy) się podśmiewywała, że to takie niemęskie, no, cioty jakieś po prostu sobie poezję recytują. – Po paru miesiącach sami zaczęli się dyskretnie podpytywać, kiedy będzie następne spotkanie, po roku na spotkania przychodziło po 30-40 osób.

Sam Marek jako nastolatek pisał wiersze do szuflady. Za kratkami wrócił do twórczości, trochę z nudów, żeby zająć głowę czymś konstruktywnym, bardziej w ramach katharsis. – To było dla mnie oczyszczenie, ucieczka przed marazmem, codziennością tamtego świata. Grzechem byłoby tego nie wykorzystać – wyjaśnia Marek.

Tym razem przyszło mu tworzyć w mniej komfortowych warunkach. – Często w celi rodzą się konflikty, bo jeden chce oglądać telewizor, drugi słuchać radia, trzeci w ciszy zjeść, a czwarty iść do toalety. My się akurat dogadywaliśmy, często mogłem pisać w łóżku. Ale po 22, kiedy w celi nie można palić światła, nieraz pisałem w toalecie. Tam się można wyciszyć, nikt nie przeszkadza, więcej pomysłów przychodzi do głowy.

Wykładowca z wyrokiem

Markowi było jednak wciąż mało. W 2002 roku zaangażował się w projekt Ryszarda Seroczyńskiego, ówczesnego wychowawcy w zakładzie karnym we Włocławku. Wraz z kilkoma innymi skazanymi z najcięższych artykułów jeździli po szkołach (gimnazjach, średnich, także wyższych) z wykładami z cyklu: niech młodzież zobaczy, jak się kończy życie na krawędzi.

W końcu, w 2005 roku, Karolina Łyskawka, zakonnica ze Zgromadzenia Sióstr Wspólnej Pracy, opracowała program edukacyjny "Agresja i przemoc – w poszukiwaniu antidotum". Celem było "odstraszenie młodzieży od popełniania najcięższych przestępstw". Zapewniała, że do szkół "pojadą tylko ci, którzy są świadomi swojego błędu i chcą go naprawić". Dla samych skazańców miała to być z kolei "forma psychoterapii". – W ten sposób spłacają dług wobec społeczeństwa – mówił Wirtualnej Polsce Seroczyński.

Obraz
© Aneta Wawrzyńczak

Marek został jedną z twarzy projektu. – To nie jest panaceum na przestępczość. Ale nawet jeśli przez takie spotkanie dwie-trzy osoby zastanowią się nad tym, to już jest sukces. Choć dla mnie to było trudne, stanąć przed grupą młodych ludzi i opowiadać o swoich ciężkich błędach.

Jednocześnie zainteresował się tematem holocaustu, m.in. wziął udział w przygotowaniu wystawy multimedialnej "Holocaust - największa zbrodnia ludzkości", współorganizował konferencje poświęcone Szoah, wreszcie napisał też scenariusz do filmu "Holocaust - to również nasza sprawa".

Satysfakcja

Już na samym początku odsiadki Marek zaczął się interesować grafiką komputerową. Od 1997 roku wiedzę chłonął na sucho, z zamawianych w kantynie podręczników i magazynów, trzy lata później dostał komputer do pracy, a w 2005 roku, kiedy dyrekcji zakładu karnego udało się zdobyć środki unijne na utworzenie szkoły przywięziennej z kierunkiem technik informatyk, zdobył pierwszy certyfikat.

Kilka lat temu, już po przeniesieniu do zakładu karnego w Warszawie, Markowi udało się znaleźć pracę w Wyższej Szkole Nauk Społecznych "Pedagogium". Poza etatem udziela się społecznie: przy projekcie Tatuaże Wolności, jeździ na spotkania z młodzieżą z poprawczaków, wraz z rektorem prof. Markiem Konopczyńskim prowadzili badania nad pomocą dla wykluczonych – byłych więźniów, stworzyli też dla nich poradnię. Podjął też studia na kierunku resocjalizacja.

– Dlaczego się tak angażuję? Nie po to, żeby się wyrwać z zakładu, przecież i tak pracuję, mógłbym przychodzić "od do", robić swoje i też bym był na zewnątrz. Ale czuję taką potrzebę, po prostu. Nieraz mówię, że już mam dość, nie będę się więcej angażować, zwłaszcza po przemęczeniu jakimś. Ale jak już odpocznę kilka dni, to znowu chcę coś robić, sprawia mi to satysfakcję – mówił jeszcze formalnie będąc za kratkami.

W tym czasie przez ponad dwa lata jak Alicja z Krainy Czarów lawirował między dwoma światami: wolnością, gdzie pracował, odbierał telefon, chodził po ulicach, chłonął zapachy miasta, parku, lata i zimy; i więzieniem, zakratowanymi oknami, zaryglowanymi drzwiami, sztywnymi harmonogramami. Lustrem w przypadku Marka był zakład i godzina 18:30 - o tej musiał się bowiem stawiać u jego wrót. – Można dostać schizofrenii… – mówił mi wtedy.

Pokuta

Marek odsiedział 18 lat, większość czasu spędził we Włocławku, kilka lat temu udało mu się wyprosić przeniesienie do Warszawy. – Chciałem się przenieść do stolicy ze względu na sytuację rodzinną, a także dlatego, że tam nie miałem żadnych szans na studia, a tutaj wiedziałem, że jest taka możliwość. Niemal od razu po przeniesieniu dostałem zgodę na studia zaoczne – wyjaśnia.

Do stolicy za Markiem przeprowadziła się jego narzeczona. Znalazła pracę, kupiła mieszkanie na kredyt, Marek pomagał je urządzać zza krat – w internecie wyszukiwał kafelki, farby, panele, szafy, później z narzeczoną uzgadniali wszystko przez telefon, na przepustkach składał zamówienia i doglądał postępów w remoncie.

Rok temu wyszedł na wolność. To znaczy tak nie do końca, formalnie jest na warunkowym zwolnieniu, raz w miesiącu przyjmuje pod swoim dachem kuratora. I tak będzie do 2025 roku. Chyba że sąd uzna, że już się zresocjalizował, zrehabilitował, zapłacił za swój grzech.

Marek przyznaje, że początkowo za więzieniem… tęsknił. – Za tym, żeby po powrocie z pracy położyć się, poczytać, mieć czas dla siebie – mówi. I wyjaśnia, że już po powrotach z przepustek nie raz odczuwał ulgę (podobnie jak niemal wszyscy jego koledzy). – To się nazywa prionizacja, czyli przyzwyczajenie do warunków w zakładzie karnym. Po części to jest wygodnictwo, ale raczej chodzi o spokój, poczucie bezpieczeństwa i to, że nie trzeba o nic walczyć, za niczym latać. W więzieniu są oczywiście problemy, ale inne niż na zewnątrz. Tam jest praca, rodzina, urzędy. Tu problemem jest zdobycie dodatkowej miski do mycia.

Bardziej jednak Marek tęsknił w drugą stronę: za światem zza krat. – Ktoś mnie kiedyś zapytał, za czym najbardziej tęsknię, będąc w zakładzie karnym. Odpowiedziałem, że za spacerami, podmuchem wiatru, dotknięciem drzewa. Zwłaszcza to ostatnie tak za mną chodziło… To są rzeczy, nad którymi normalnie człowiek się nie zastanawia, bo ma je na wyciągnięcie ręki. Teraz wciąż to doceniam, ale już nie macam wszystkich drzew – śmieje się Marek.

– Pozbawienie wolności to jest ciężka kara – mówi już na poważnie. I nie chodzi o warunki: pozamykane drzwi, zakratowane okna, życie na kupie, wspólny kibel, sztywne harmonogramy, ciągle te same twarzy. – Tam jesteś bezsilny, bezwolny, nie możesz podejmować żadnych decyzji, nawet pójść kupić herbatę czy kawę, kiedy ci zabraknie. Nie sprawdzisz, czy ktoś z twoich bliskich dobrze się czuje, czy wszystko jest w porządku. To jest bardzo dotkliwa kara.

– Pokuta to jest dobre słowo. Choć nawet w zakładzie nieraz sobie myślałem, że to, że tam jestem, nie zmienia faktu, że zginął człowiek.

ZOBACZ TEŻ:

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (70)