Polacy w Afganistanie
13.06.2007 10:35, aktual.: 07.04.2017 14:08
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
None
Ramzes dostał minutę na podjęcie decyzji. Żona Iwona razem z córką, 11-letnią wtedy Paulinką, były na wakacjach, więc nie mógł jej z nimi skonsultować. Widział jednak, co na ten temat sądzą, bo wiele razy wcześniej o tym rozmawiali. Padło krótkie żołnierskie: jadę. Trzy dni później był już na specjalnym szkoleniu pod Kielcami, gdzie przechodzą intensywny trening polscy żołnierze wyjeżdżający na zagraniczne misje. – Żona mówiła, że jeżeli chcę się dać zabić, jak ci w Iraku, to bardzo proszę – opowiada Śmielecki. Nie tylko ona nie potrafiła ukryć emocji. Jego matka była po prostu wściekła. Powiedziała nawet, żeby nie płakał, jak mu się tam coś stanie. Jedynie córeczka Paulina była zafascynowana wyjazdem ojca w tak egzotyczne miejsce. Przed wyjazdem jednak się popłakała i powiedziała ojcu, że boi się, że nigdy go już nie zobaczy. – Dlaczego chciałem jechać w miejsce, gdzie moje życie warte jest 1200 dolarów? – zastanawia się chorąży Śmielecki; taką właśnie sumę płaci chłopom afgańskim Al-Kaida za zabicie
żołnierza koalicji. – Tego nie da się wytłumaczyć tak po prostu. Na pewno jest to chęć sprawdzenia siebie, swoich sił i odporności. Na pewno adrenalina, w której jak się raz rozsmakujesz, to nie możesz bez niej żyć. I na pewno chęć przeżycia przygody, która nie zdarzyłaby się nigdzie indziej.
Śmielecki przyznaje, że chęć wyjazdu była silniejsza od niego. Wszystko to zrozumiał, gdy już się tam znalazł. – Wsiąkasz w ten klimat ulotności życia i to cię w jakiś nielogiczny, niewytłumaczalny sposób nakręca. Po prostu czujesz, że żyjesz. Poczuł to pierwszego dnia po przyjeździe, gdy na polską bazę zaczęły spadać pociski. Szybko dowiedział się od kolegów dlaczego. Wystrzeliwali je biedni afgańscy wieśniacy, którzy wcale nie robili tego, żeby wykurzyć obcych ze swojej ziemi, ale żeby zdobyć środki do życia. Za 1200 dolarów płaconych im przez Al-Kaidę każdy z nich może przeżyć rok – jednego dolara kosztuje w Afganistanie osiem bochenków chleba albo 10 kilogramów wołowiny. Na dodatek ataki powietrzne na bazy cudzoziemców nie są dla nich aż tak niebezpieczne. Afgańczycy, którzy mieszkają blisko granicy z Pakistanem i parają się przemytem, handlem bronią i narkotykami, ryzykują o wiele więcej. Dlatego jest tak wielu chętnych i dlatego tak częste są powietrzne ataki na bazę (amerykańskimi rakietami z lat 80.,
którymi USA uzbrajała afgańskich mudżahedinów walczących z sowiecką armią).
Zobacz również TOP Ten: Bombowce** **Bałtyk: ulubiony cmentarz boga mórz - Neptuna Żelazne morskie potwory** **Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Pieniądze i pokój
Ważnym, czasem nawet najważniejszym powodem, dla którego żołnierze zgłaszają się na misje, są pieniądze. Średnia pensja to 1500 dolarów na miesiąc. – Gdy ktoś mówi, że wyjeżdża, by czynić pokój, że chce pomagać miejscowej ludności, to kłamie – wzrusza ramionami Śmielecki. – Nie znam żołnierza, który nie jechałby tam dla pieniędzy. Ale chcielibyśmy dostawać więcej. Amerykanie zarabiają 5500 dolarów na miesiąc. Czy tylko dlatego, że noszę inną flagę na rękawie munduru, mam otrzymywać mniej za taką samą pracę? Dla tych, którzy potępiliby go za tę wypowiedź, Śmielecki ma krótką odpowiedź: – Niech jadą do Afganistanu. Owszem, był ochotnikiem, ale jak w każdym zawodzie, tak i tu jest większe i mniejsze zagrożenie.
Tak, jak policjant kierujący ruchem będzie zarabiał mniej niż ten ścigający przestępców, tak samo żołnierz stacjonujący w koszarach w Polsce będzie otrzymywał mniej od tego narażającego życie gdzieś w świecie. Chorąży szybko jednak dodaje, że gdyby chodziło o obronę ojczyzny, bezpośrednio tu w Polsce, to zrobiłby to za darmo. – Gdy powiedziałem żonie, ile będę zarabiał, postukała się tylko w głowę – śmieje się. Uznała, że nie warto się narażać dla takich groszy. Pogodziła się jednak szybko z jego decyzją, bo gdy Śmielecki coś sobie wbije do głowy, to nie ma takiej siły, która to zmieni. – Jakoś jej wytłumaczyłem, że to tylko pół roku, podczas których niewiele może się stać, że będę uważał, a pieniądze odłożymy na domek z ogródkiem – mówi Śmielecki. Przed wyjazdem nawet w to wierzył. Wyobrażał sobie, że będzie tak wesoło, jak w amerykańskim serialu komediowym „M.A.S.H.”, którego akcja dzieje się w szpitalu polowym w czasach wojny koreańskiej.
Baza ludzi bombardowanych
– Cały Afganistan to jedno wielkie pole minowe, nafaszerowane śmiercionośmymi pułapkami jak ciasto bakaliami – mówi Śmielecki. Wszystko to pozostałość po trwających już od kilkudziesięciu lat wojnach. I są to miny wszelkiego rodzaju i pochodzenia. Amerykańska baza Bagram znajduje się 50 kilometrów od Kabulu. Usytuowana jest na pustynnej równinie i otoczona z każdej strony górami. 100 polskich żołnierzy pojechało tam w misji pokojowej, mającej za zadanie ochronę Amerykanów oraz oczyszczanie terenu z min. Polski obóz był jedynie wycinkiem na mapie całej bazy. Kilkanaście klimatyzowanych kontenerów, parę namiotów i kantyna. Stołówkę, kino oraz tanie sklepy wielobranżowe prowadzili Amerykanie. Była także kafejka internetowa, która zapewniała kontakt ze światem. Po kilkuhektarowej bazie kursowały autobusy. Niby wszystko w miarę normalnie i spokojnie, ale czujnym trzeba było być zawsze. Śmielecki pamięta jak dziś przerażające zdarzenie: wracali grupą po wykonaniu zadania, idąc wytyczoną wcześniej przez siebie
ścieżką, i nagle jego kolega lekko zboczył z drogi.
Niewiele, pół metra. Miał szczęście – mina była mniejszego kalibru, urwało mu „tylko” nogę na wysokości kolana. Ale przeżył. – Pracuje się tam ciężko – wspomina Śmielecki swój pobyt w Bagram. – Bo stres jest podwójny, nie dość, że rozbrajasz miny, to jeszcze nie wiesz, czy przypadkiem nie spadnie na ciebie wystrzelona przez talibów z okolicznych gór rakieta. Co prawda baza wyposażona jest w radary, które wykrywają nadlatujące pociski, jednak nie zawsze udaje się je w porę zniszczyć. Ataki nie były regularne, bazę ostrzeliwano wtedy, gdy mieszkańcom okolicznych gór zostały dostarczone rakiety. Na szczęście transport górski jest bardzo trudny. – Po jakimś czasie zaczynasz się przyzwyczajać do odgłosów wybuchów. Pojedynczym się nie przejmujesz. Dopiero gdy kulisz ramiona częściej niż trzy razy, rozglądasz się, co się dzieje – opowiada Śmielecki. Podkreśla, że w polskiej części bazy panowała specyficzna atmosfera. Na swój sposób było nudno. I nie mogło być inaczej. Żołnierze codziennie rano wychodzili
rozminowywać teren, nie wiedząc, który z nich nie wróci. Taki stres i emocje muszą się kiedyś rozładować albo wyciszyć. Dlatego przełożeni pozostawiali żołnierzom trochę więcej luzu. Czasem, owszem, zdarzały się niesnaski, kłótnie, a nawet ostre konflikty, ale tak jest wszędzie, gdzie ludzie przebywają ze sobą 24 godziny na dobę. Do rozwiązywania takich problemów powołano negocjatorów. Jednym z nich był właśnie Śmielecki, którego do tego zadania wybrali koledzy. Pytany o to, skąd takie zaufanie, żartuje: – Pewnie ze względu na moje egzotyczne imię. Wybrała je mama, zakochana w młodym Jerzym Zelniku, który grał egipskiego władcę w filmie Kawalerowicza „Faraon”.
Zobacz również TOP Ten: Bombowce** **Bałtyk: ulubiony cmentarz boga mórz - Neptuna Żelazne morskie potwory** **Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Litość podszyta strachem
Żołnierze jeszcze w Polsce ćwiczyli w warunkach zbliżonych do tych, które mieli zastać w Afganistanie. Uczyli się również historii i zwyczajów miejscowej ludności, jak wolno się zachować, a czego nie należy robić. Najlepiej więc nie wdawać się w bliższe kontakty z Afgańczykami, nie zagadywać kobiet i poprzestać na niezbędnych działaniach. Jednak szkolenie niewiele ma wspólnego z nafaszerowaną nieustannym stresem rzeczywistością. Śmielecki mówi, że w bazie budził się z niepokojem, zasypiał z niepokojem, aż niepokój stał się cieniem, który nie odstępował go na krok. Polscy żołnierze rzadko zapuszczają się dalej niż parę kilometrów od Bagram. To głównie Amerykanie wyjeżdżali poza bazę, do Kabulu, czy jeszcze dalej, i to oni zazwyczaj byli celem ataków rakietowych. Poruszali się ścieżką na otwartym terenie, z której nie można zboczyć nawet na pół metra. Byli bardzo łatwym celem. – W czasie mojego półrocznego pobytu konwoje zawracały w połowie drogi co parę dni. Talibowie są czujni i niewiele czasu zajmuje im
przygotowanie się do odpalenia rakiety – wyjaśnia Śmielecki.
Dlatego mieli informatora, Shukura, który dawał sygnał, kiedy miało wydarzyć się coś ważnego, jakieś plemienne święto, nieformalne zgromadzenie. Uprzedzał, że może być groźnie i lepiej nie wyjeżdżać. Chorąży wspomina pewne wydarzenie z końca pobytu. Do jednego z dwóch obozowych szpitali – prowadził go egipski, wyłącznie męski personel, ponieważ żaden muzułmanin nie pozwoli się zbadać kobiecie – trafił stary Afgańczyk. Chodził o kulach. Okropnie przy tym krzyczał, nikt go nie mógł zrozumieć, zrobiło się zamieszanie. Wtedy starzec rozsunął poły ubrania i oczom obecnych ukazały się ładunki wybuchowe. Na szczęście blisko niego znajdowało się paru komandosów, którzy zdążyli chwycić go za ręce sięgające ładunków. W ostatniej chwili. Taka ilość materiałów wybuchowych mogłaby wysadzić w powietrze nie tylko szpital, ale i kawałek bazy. – To chwile, których się nie zapomina – kwituje Śmielecki.
Polacy w Afganistanie
I kolejne zdarzenie, które nim wstrząsnęło. Wybrał się kiedyś z Amerykanami do znajdującej się pod Kabulem dzielnicy powracających z Pakistanu uchodźców. – Dzielnica to za duże słowo, tam są gliniane, niskie lepianki, w których żyją całe rodziny, w sumie kilka tysięcy ludzi. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem taką biedę. Na dodatek była ostra zima, śnieg leżał dookoła, a dzieci biegały na bosaka – wspomina. Rozdając makaron, ryż, kaszę, czuł się jak Święty Mikołaj. Nigdy nie zapomni, jak podeszła do niego dziewczynka o ogromnych czarnych oczach i zmierzwionych włosach. Wyciągnęła rączki po dużego pluszowego misia. Śmielecki po prostu się rozpłakał. Przez całą drogę powrotną do bazy nie odezwał się słowem. Jeszcze inna historia przytrafiła mu się, gdy wracał do bazy z konwojem. W pewnym momencie zajechały im drogę dwa auta wypełnione uzbrojonymi po zęby talibami. Zaczęła się gra nerwów. Żołnierzom przebywającym z misją pokojową nie wolno pierwszym oddać jednego strzału. Mogą się bronić dopiero, kiedy zostaną
zaatakowani. Bez ruchu obserwowali się wzajemnie, z każdą sekundą rosło napięcie. Chorąży Śmielecki gdzieś tam intuicyjnie czuł, że wyjdzie z tego cało, ale ta świadomość, że za chwilę może zacząć się jatka, że za chwilę może stracić życie, była nie do zniesienia. – Ani z naszej, ani z ich strony nie padło nawet słowo. Po jakimś czasie samochody rozjechały się, talibowie nas przepuścili, a ja poczułem, że całe moje ubranie jest mokre. Nie przeżyłem czegoś takiego, rozbrajając najcięższego kalibru minę – wspomina. – A podobne incydenty są tam na porządku dziennym.
Zobacz również TOP Ten: Bombowce** **Bałtyk: ulubiony cmentarz boga mórz - Neptuna Żelazne morskie potwory** **Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Nie myśl, nie czuj, przeżyjesz
Mimo takich przygód Śmielecki chętnie jeździł w amerykańskich konwojach. Bo była to jedyna możliwość opuszczenia bazy i zobaczenia kraju. Nie mogli bowiem w Afganistanie, tak jak Polacy na misji w Syrii, wychodzić do miasta na przepustki. Tutaj wszystkie pojazdy, które opuszczały bazę, były skrupulatnie odnotowywane. Starano się ograniczać do koniecznego minimum wyjazdy, ponieważ gdyby komukolwiek coś się stało, trzeba byłoby wysłać ekipę ratowniczą, a to mogło się wiązać z jeszcze większymi stratami w ludziach. Tak, jak latem 2005 roku w dolinie Korangal. Talibowie zaatakowali i zabili trzech tropiących ich amerykańskich komandosów. A następnie zestrzelili wysłany im na ratunek śmigłowiec. Zginęło kolejnych 16 żołnierzy. Dlatego gdy pewnego razu dwóch Afgańczyków chciało się przedostać do bazy, jeden został od razu zastrzelony, drugi, uciekając, wszedł na minę i stracił obie nogi. – Gdy wyjeżdża się na misję do Afganistanu, trzeba mieć oczy dookoła głowy i nie zgrywać Rambo – mówi Śmielecki. – Żeby nie
narażać siebie i kolegów, trzeba działać w grupie i słuchać przełożonych. Dodaje też, że nie można być rozkojarzonym i błądzić myślami gdzie indziej. – Nie można myśleć ani o rodzinie, ani o tym, że za godzinę będę pod prysznicem i wreszcie się umyję. Gdy myśli zaczną biec w innym kierunku niż ta mina przed tobą lub to wzgórze, z którego strzelają, zginiesz. On sam przez ostatnie dwa tygodnie przed powrotem do kraju nie mógł opędzić się od wspomnień z domu, obrazu żony i córki. I bardzo się tego bał. – Gdy składałem żonie życzenia przez telefon, powiedziała mi, że córka nie chciała ubierać choinki, bo beze mnie to żadne święta – wspomina. Przyznaje, że takie słowa po prostu człowieka wytrącają z codziennego rytmu. A nie można sobie pozwolić na jakikolwiek błąd, bo przecież właśnie rodzina czeka. Mimo tych niebezpieczeństw i wyrzeczeń ludzie chcą wracać na misję. Śmielecki po powrocie z Afganistanu złożył podanie o kolejny wyjazd. – Przełożony je podpisał, dołączył pozytywną opinię i czekam. To silniejsze ode
mnie – wzrusza ramionami.
Afganistan bez końca
Od 2003 roku trwa sukcesywne oddawanie kontroli nad kolejnymi regionami Afganistanu wojskom NATO. Najpierw nad okolicami Kabulu, a następnie nad uchodzącymi za bezpieczniejsze północne i zachodnie rejony kraju. Nadal bardzo niebezpieczne pozostają południowo-wschodnie rejony, tuż przy granicy z Pakistanem, górzyste, z licznymi wąwozami oraz gęstymi lasami, które Pasztunowie znają jak własną kieszeń. To właśnie tam w XIX wieku miejscowa ludność, uznająca tylko własne prawa, wyrżnęła armię brytyjską wracającą z wyprawy na Kabul. To z tamtego miejsca prowadzone były przez afgańskich mudżahedinów w latach 80. walki przeciw wojskom sowieckim. To tam, w 2001 roku, w górach Tora Bora ukrył się najbardziej poszukiwany terrorysta świata Osama bin Laden. Kłopoty z mieszkającymi tam plemionami mieli również afgańscy władcy, nie wykluczając talibów. Jednak gdy w 2001 roku wylądowali tu Amerykanie, kodeks honorowy Pasztunów, który podkreśla prawo gościnności, nie pozwolił na odmówienie pomocy uciekającym talibom. Według
tego prawa Afgan może stracić życie i majątek, ale nie może pozwolić na to, by stało się coś złego człowiekowi, który się u niego schronił. W ten sposób Pasztunowie wplątali się w trwającą od 2001 roku wojnę z Amerykanami. Od tego czasu afgańskie wojska rządowe wraz z armią amerykańską przeczesują wioski, przeprowadzają rewizje, aresztowania i bombardują wioski, których mieszkańcy współpracują z talibami. W ten rejon udadzą się niebawem polscy żołnierze. 4
Zobacz również TOP Ten: Bombowce** **Bałtyk: ulubiony cmentarz boga mórz - Neptuna Żelazne morskie potwory** **Czynnik strachu. Czołgi, które niszczyły i zabijały Śmierć w puszce, czy koszmar podwodnych okrętów
Polacy w Afganistanie
Codzienny widok. Oprócz wystających z ziemi niezdetonowanych rakiet, czołgi – pamiątki po wojnie z ZSSR