Polska (od)malowana
Ile kosztuje nowe życie? Na przykład: kilka puszek farby, worek gipsu, parę szpachelek i pędzli. Tyle wystarczy młodym wolontariuszom akcji OdmalujMY Polskę, by przywrócić kolory wyblakłej przez kaprys historii i losu codzienności zasłużonych w walce o wolność.
22.06.2016 | aktual.: 22.06.2016 14:55
Kraków, dzielnica Bronowice, odnowiony blok z lat 60., tak zwany gomułkowiec. W mieszkaniu pana Fryderyka Czerwińskiego trudno znaleźć miejsce, żeby przysiąść i pogadać. W dwóch małych pokojach piętrzą się meble i bibeloty z całego mieszkania, a kanapy są szczelnie otulone folią malarską, w salonie zaś remont trwa w najlepsze: drabina, wiadra z farbą, szeroko otwarte okna, wreszcie - grupa studentów pod wodzą Piotra Ziółkowskiego, Pauliny Machery i radcy prawnego Marcina Sobiczewskiego.
Pan Fryderyk podpiera się pod boki, bacznie rozgląda po ścianach, zaciąga zapachem świeżo odmalowanych na biało kaloryferów. - Będę zadowolony - mówi krótko i rzeczowo. Już na uboczu, czyli w małym pokoju, przycupnąwszy na rogu zafoliowanej kanapy, rozwija myśl: - Ja tam nigdy na dzisiejszą młodzież nie psioczę, a to, co robią ci młodzi ludzie, jest wyjątkowo piękne. Jestem mile zaskoczony, że jest taka organizacja, wręcz wybitnie z niej zadowolony.
Solidarność bez solidarności
Zaczęło się całkiem niewinnie, od pogawędki Piotra Ziółkowskiego z przyszłym szwagrem.
Tak sobie siedzieli i rozmawiali, jak to się dzisiaj ludziom w Polsce powodzi. I wyszło im na to, że po pierwsze - powodzi się często źle, po drugie - że czasem tak niewiele potrzeba, by odmienić życie człowieka. - Wtedy w mojej głowie zrodził się pomysł, trochę inspirowany Szlachetną Paczką, żeby zebrać grupę młodych ludzi i taką ekipą wpaść komuś do mieszkania. Żeby zanim przyjdzie nowa lodówka, pralka, telewizor czy komputer, przyszykować pokoje, odmalować, odremontować. Żeby zmienić życie na lepsze, dodać człowiekowi sił w walce z przeciwnościami losu. W końcu dom jest miejscem, do którego zawsze się wraca - z pracy, z podróży. A jeżeli nie wygląda przyjaźnie, to po prostu ciężko w nim żyć - wyjaśnia Piotr.
Koncept więc był, fajnie, tylko co dalej? Dobrymi chęciami jest ponoć piekło wybrukowane, to raz. Dwa - jak z morza potrzebujących wyłowić tych, którym można pomóc realnie? Przecież jak się wszystkie sroki zacznie łapać za ogon, to się zostanie co najwyżej z garścią piór w ręku. - Po spotkaniu z krakowskim stowarzyszeniem Sieć Solidarności zrodził się pomysł, żeby pomoc skierować do ludzi, dzięki którym odzyskaliśmy wolność - wspomina pomysłodawca akcji OdmalujMY Polskę.
Późniejsze spotkanie z Maciejem Machem, krakowskim działaczem, Piotr może podsumować jednym słowem: szok. - Opowiadał nam, że jego koledzy z lat "Solidarności" żyją w niesamowicie trudnych warunkach. Na przykład wodę na herbatę parzą rano i wlewają do termosu, żeby starczyło na cały dzień, bo nie stać ich, żeby wodę zagotować jeszcze raz.
W międzyczasie Piotr poznał Paulinę Macherę, studentkę politologii, połączył ich duch patriotyzmu (oboje zaangażowali się w akcję „1 Godzina dla Polski”), głowy pełne pomysłów i ręce aż świerzbiące do roboty. - Pomysł Piotrka od razu mi się spodobał, bo jest bardzo wyraźny, efekty widać od razu - wyjaśnia Paulina.
Od razu mogli się też przekonać, że Maciej Mach nie rzucał słów na wiatr, bo o wielu działaczach dawnej "Solidarności " nowa Polska po prostu zapomniała. - Gdy zaczęliśmy ich odwiedzać, przeżyliśmy kolejny szok - mówi Piotr. Warunki, w jakich żyli, wołały o pomstę do nieba - latami nieremontowane mieszkania, ciemne, przygnębiające, poharatane zębem historii i braku pieniędzy. Sami zaś działacze o nic już nie wołali, żyli sobie w tych domach cichutko i biednie.
Piotrek wspomina na przykład mieszkanie pani Jadwigi Samek. - Było zdewastowane, jej córka od kilku lat spała na materacu na podłodze, nie miały środków na codzienne życie, bo pani Jadwidze nawet nie przysługuje renta, a mieszkanie dostały pod warunkiem, że odremontują je na własny koszt. I pani Jadwiga została z tym wszystkim sama - opowiada. Albo cztery kąty pana Zbyszka, który nie dość, że samotny, to jeszcze niepełnosprawny, w wyniku choroby stracił nogę, poruszał się o kulach, nijak było z nimi zrobić zakupy czy wynieść śmieci.
Paulina z kolei opowiada o spotkaniu z jednym z działaczy "Solidarności" z czasów PRL-u. - Ma nowotwór i powiedział, że czeka tylko na wyrok. Nie chciał iść nawet do hospicjum, bo już w żadną pomoc nie wierzy, woli umierać sam we własnym mieszkaniu - opowiada Paulina. I dodaje, co potwierdza też Piotr, że niczym echo w każdej rozmowie, przy każdym spotkaniu odbija się smutny refren: nie o taką Polskę walczyliśmy. - Ci ludzie są całkowicie pozbawieni wiary w jakąkolwiek bezinteresowność, w jakąkolwiek pomoc, często i sfrustrowani, bo zabrakło w tym świecie solidarności, o którą walczyli - mówi Paulina.
Królik doświadczalny
Słowo się rzekło, trzeba było zakasać rękawy. Wcześniej jednak - odpalić filmy instruktażowe w internecie i zasięgnąć języka u pracowników sklepów budowlanych, a także ojców, wujków, znajomych, jednym słowem każdego, kto się o malowanie czy gipsowanie choć trochę w życiu otarł. Bo ani Piotrek, ani Paulina, ani większość z około 20 wolontariuszy o wykończeniówce nie miało bladego pojęcia.
- Pierwszy remont był straszny - śmieje się Paulina. - To było bardzo duże wyzwanie. U pani Jadwigi tynk zaczął nam odpadać od ściany, zrobiła się wielka dziura, nie wiedzieliśmy, jak sobie z tym poradzić. Mieliśmy moment załamania: "na co się porwaliśmy?!". Ale jakoś daliśmy radę, jak skończyliśmy pracę w pierwszym pokoju, to zobaczyliśmy, że jednak się da. A później było już coraz lepiej - opowiada Piotr.
Jadwiga Samek, która trochę była ich "królikiem doświadczalnym", na wspomnienie remontu sprzed prawie półtora roku śmieje się. - Przyszły do mnie dzieciaki, Piotrek i Paulina, tacy podekscytowani, ale i przerażeni. Zdawali sobie sprawę, że to się może nie udać, pytali, czy na pewno decyduję się na taki eksperyment u mnie.
Lepszego momentu nie mogli wybrać: pani Jadwiga była świeżo po operacji, wyjście do sklepu to już było dla niej wyzwanie, a tu jeszcze trzeba było szukać pomocy dla córki, którą na grube sumy oszukał znajomy, i dla młodszego syna, który od lat zmaga się z depresją. Jednym słowem: życie jej się sypało. Nie mówiąc o mieszkaniu, dostali je po ośmiu latach starań, ledwo udało im się wyrwać z komunalnej nory w, jak to określa pani Jadwiga, takim squacie socjalnym, gdzie na porządku nocnym i dziennym był handel narkotykami. Tylko że ich nowe lokum było w kompletnej ruinie.
- Dostaliśmy klucze i mieliśmy wyremontować to mieszkanie, bo było w strasznym stanie. Ale urząd miasta nie dostał zgody na podłączenie go do prądu na czas remontu, więc pan, który robił instalację, musiał przynieść generator. Daliśmy radę zrobić tylko kuchnię i pokój młodego. Gdyby nie dzieciaki, nie mielibyśmy jak żyć - wyjaśnia pani Jadwiga.
Po swojemu
- Są ludzie, którzy zrobili bardzo dużo. A ja? Ja po prostu żyłam po swojemu - mówi pani Jadwiga. Jej opozycyjne portfolio zaczyna się bardzo wcześnie, miała raptem 15 lat, gdy - całkiem jeszcze wtedy nieświadomie - naraziła się komunistycznym władzom. Urodziła się w 1963 roku, do 7. roku życia wychowała ją babcia, jej rodzina pochodziła ze Lwowa, patriotyczne korzenie zapuściła głęboko: dziadek ze strony ojca był żołnierzem wyklętym, cudem czmychnął śmierci przyczajonej na lufie karabinu, później się ukrywał dwa lata w lesie, jego żona donosiła mu i innym partyzantom jedzenie, stryj z kolei służył jako pilot RAF-u.
- Niby się o historii rodziny nie mówiło w domu, ale ona tętniła podskórnie, podświadomie dziedziczony był lęk i przerażenie z tytułu represji, które mogą czekać za to, co się powie, co się ma w domu, jakie pamiątki, wreszcie - jaką się ma historię rodziny - opowiada pani Jadwiga. Wspomina też słowa babci, która bez ustanku przestrzegała ją, że "że czerwone pająki są bardzo krwiopijcze" i konsekwentnie uczyła rosyjskiego, bo "język wroga trzeba znać".
Choć jej matka była zaangażowaną działaczką PZPR (jako architekt "nie chciała stracić szans na ciężko wypracowany awans społeczny", jak pisze pani Jadwiga w swoim życiorysie), 16-letnia Jadzia dała się uwieść Ruchowi Młodej Polski, chodziła na potajemne lekcje historii opozycjonisty Arkadiusza Rybickego, dwa lata z rzędu, w 1979 i 1980 roku, składała też ramię w ramię z delegacją rządu na uchodźctwie kwiaty na grobie Józefa Piłsudskiego. Już wtedy przyuważyli ją SB-cy, matce i ojczymowi przynieśli jej zdjęcia z ostrzeżeniem, że będzie następna po Staszku Pyjasie.
W szkole Jadwiga dowiedziała się, że matka podpisała na nią lojalkę, z natychmiastowym rozkazem umieszczenia jej w ośrodku wychowawczym jako element wywrotowy. "(Wychowawczyni) kazała mi tak jak stoję wyjechać z Krakowa, bo mają obowiązek przekazać mnie SB, gdy tylko zjawię się w szkole", pisze pani Jadwiga. Nogi powiodły ją do Warszawy, ukrywała się tam półtora roku, do pełnoletniości. Później wróciła do Krakowa, poznała swojego przyszłego męża, za nim wyjechała do Kielc, tam zaangażowała się w "Solidarność" - razem ukrywali poszukiwanych przez SB, Jadwiga nagrywała też audycje dla Radia Wolna Europa, m.in. o poznańskim czerwcu 1956 roku.
Stan wojenny zastał ją z kolei w Krakowie, gdzie "szkodziła reżimowi, ile mogła" (na przykład zaklejając witryny wystawowe plakatami "wrona orła nie pokona"). Poznała też Czecha, "Bronka". Już wtedy samo hasło Solidarności Walczącej "gotowej do walki" jej nie wystarczyło, chciała rzeczywiście walczyć - a to oferowało szkolenie organizowane przez "Bronka". - Tak nas zaszczuli tym stanem wojennym, że nam się wydawało, że to już koniec Polski, koniec wszystkiego. Byliśmy więc gotowi na wszystko - wyjaśnia.
Zrezygnowała, gdy okazało się, że plan zakładał przeprowadzenie zamachu samobójczego na komitet PZPR od wewnątrz w czasie, gdy będzie tam kilkaset osób, które poniosą "symboliczną śmierć". "Już wiedziałam, że właściwa droga wiedzie przez miłość do człowieka, nie przez nienawiść i destrukcję" - pisze w swoim życiorysie.
- Odkąd pamiętam, miałam w sobie potrzebę działania, znalezienia własnego miejsca i czegoś, co da mi poczucie spełnienia. Ale nie chciałam też nigdy dopuścić do sytuacji, w której naraziłabym kogoś swoją działalnością - podsumowuje pani Jadwiga.
Między innymi dlatego parę razy zrezygnowała z dobrej posady, nie chciała, by jej opozycyjne zaangażowanie komukolwiek przy okazji zaszkodziło. Większość życia przepracowała "na czarno", jako samotna matka trójki dzieci - nieraz i na trzy etaty. W papierach stoi więc jak byk: składki ZUS-owskie nie były opłacane, mimo schorowania renta się nie należy. Dziś uważa: - Nasze państwo nie myśli o tym, że ci, którzy jeszcze nie wymarli, są takimi samymi ludźmi. Tak samo jak nasze dzieci, ja nie mam im co dać, co zaoferować, bo wszystko moja rodzina straciła, jedyne, co mogła mi przekazać, i co ja mogę przekazać moim dzieciom, to wartości duchowe. A tak żyjemy w jakiejś enklawie, odstajemy od średniej, wiele osób zmaga się z depresją, bo nie wie, jak sobie poradzić. Powinno się więc pomyśleć o tym, żeby jakoś pozwolić ludziom żyć na wystarczającym poziomie, żeby nie czuli się jak z siódmego świata, bo z trzecim się tego porównać nie da.
I jeszcze: - Nie o taką Polskę walczyłam.
Było minęło
U pana Fryderyka z remontem dramatu aż takiego jak u pani Jadwigi nie było, i tak nosił się z zamiarem odmalowania mieszkania latem. A tak zawsze się zaoszczędzi parę groszy.
Jakimś szczególnym patriotyzmem jego rodzina się nie wyróżniała, ojciec zginął w czasie wojny, jako 12-latek Fryderyk trafił do domu dziecka, może tam nim nasiąkł, słuchając opowieści innych dzieciaków o rodzicach z wyrokami, pozamykanych w karcerach. W walkę opozycyjną zaangażował się, bo tak po prostu wyszło. Odkąd pamięta, miał do władzy nastawienie negatywne. - I nigdy mi nie przeszło - mówi pan Fryderyk.
Jak w 1968 roku zaczęły się "wypadki studenckie", w jego zakładzie pracy zaczęto tworzyć tak zwaną milicję robotniczą, z pociętych kawałków kabli robiło się pałki, te brali członkowie partii i ZMS-u i szli pacyfikować studentów, później kierownictwo zaczęło też pracowników werbować. - Ja się nie zgodziłem, przecież nie pójdę na rynek bić swoich kolegów - wyjaśnia pan Fryderyk. Choć finalnie na rynek poszedł, tylko że w innym celu - żeby ich bronić.
Wtedy się zaczęło: tworzenie związku zawodowego w zakładzie, demonstracje, transparenty, kolportaż zaproszeń na lepsze miejsca w czasie wizyty papieża Jana Pawła II na krakowskich Błoniach i zakładowego pisma "Byliśmy, jesteśmy, będziemy" (parę razy pan Fryderyk popełnił nawet jakiś tekst na jego łamach), zabawa w kotka i myszkę z SB przy stawianiu krzyża katyńskiego na zapleczu kaplicy Cmentarza Rakowickiego (co pan Fryderyk z innymi opozycjonistami postawili, to esbecy demontowali), wreszcie zawieszanie w pracy albo wręcz zwalnianie. - Mieliśmy w zakładzie pracy przydzielonego tak zwanego opiekuna przez SB. Szczególnie się wyżywał na mnie - mówi pan Fryderyk.
W szczegóły się nie chce wdawać, taki już jest, nawet nad pobiciem w windzie nie rozwodzi się więcej niż na dwa lakoniczne zdania. Jego żona, Teresa, tłumaczy: - Mąż jest oszczędny w słowach, nie lubi za dużo mówić o tym, gdzie był, co robił, zostawia to sobie, zawsze trzeba było się dopytywać, jak było, co było. "A, nic się takiego nie działo", odpowiada i macha ręką. Nawet jak go w windzie pobili, to się nie przyznawał, powiedział mi w końcu, że walili mu głową w ścianę i mówili: "już my ci wybijemy tę Solidarność z głowy".
W aresztach lądował, można by powiedzieć, regularnie. Co jakaś demonstracja się szykowała, to przyszła milicja albo esbecja, prewencyjnie go zamykali, na kilka godzin, po wszystkim wypuszczali. Chyba że się trafiło do aresztu na 48 godzin (pan Fryderyk zliczył trzy takie zamknięcia w swoim opozycyjnym portfolio), to wtedy trzeba było zapłacić kolegium, inaczej trzy miesiące kryminału. - Żona wtedy szukała pieniędzy, przez kurię, bo pomagała represjonowanym, albo do zakładu pracy szła informacja i szybko były zbiórki organizowane.
W stanie wojennym (i później) dalej jeździł, jak w powiedzeniu, od morza aż do Tatr, od Stoczni Gdańskiej po Śląsk, ku pamięci ofiar pacyfikacji kopalni Wujek. Z transparentem, z wieńcem, z kwiatami, na groby czy pod pomniki, sam z siebie albo oficjalnie, bo go Regionalna Komisja Solidarności wybrała na jednego z reprezentantów Małopolski.
W 1988 roku dostał medal za Wytrwałość w Pracy o Ideały Solidarności, dwie dekady później od prezydenta Komorowskiego medal Wolności i Solidarności. Czy mu się poza tym jakoś państwo polskie, już to wolne, zrewanżowało? Pan Fryderyk chwilę myśli. - Powiem, że nie. I to dotyczy nie tylko mnie. Wielu znajomych, którzy zostali pokrzywdzeni przez tamte czasy, bardzo źle egzystuje. Ale niczego nie żałuję. Było minęło. Nastała tak zwana wolność i w sumie to jestem zadowolony.
Jeszcze jeden oddech
- Remonty są połączone z lekcjami historii, zawsze wypytujemy o losy naszych bohaterów, które robią na nas ogromne wrażenie, pokazują, że są w życiu sytuacje, które wymagają wielkiej odwagi i odpowiedzialności. A przykład tych ludzi, których mieliśmy zaszczyt poznać, dowodzi, że mamy wśród swoich sąsiadów niesamowitych bohaterów, którzy nie zawsze trafiają do encyklopedii czy na strony książek, ale i tak warto ich docenić - mówi Piotr. I dodaje, że zapadły mu szczególnie w pamięć słowa Młodych Patriotów, którzy remontowali dom pani Józefy w Mielcu. - Brali udział we wszystkich możliwych uroczystościach patriotycznych, składali kwiaty, śpiewali hymn, chodzili na protesty i manifestacje. Ale nigdy nie mieli poczucia takiego spełnienia, jak po tym remoncie.
Paulina mówi z kolei: - Ci ludzie ryzykowali życie, często płacili za swoją walkę cierpieniem, internowaniem, prześladowaniami, co się teraz odbija na ich zdrowiu. A my mamy poczucie, że doszło do wielkiej niesprawiedliwości dziejowej. I chociaż remontując im mieszkania, chcemy pokazać, że są bohaterami.
Oboje też zgodnie zapewniają: nie chodzi o to, żeby wejść komuś do mieszkania, odmalować ściany, położyć panele, zainstalować ubikację, przywieźć nowe meble. To znaczy nie tylko o to. -Odremontowane mieszkanie widać na pierwszy rzut oka. Ale najlepszy efekt jest wtedy, gdy gołym okiem widać też, jak zmieniło się czyjeś życie, nastawienie, psychika. Te osoby stają się bardziej otwarte, ufne. To robi piorunujące wrażenie i jest dowodem na to, że nasza praca ma sens - wyjaśnia Paulina.
Pani Jadwiga to potwierdzi. Dzięki dzieciakom, jak ich czule nazywa, z akcji OdmalujMY Polskę jej życie, które już, już prawie zdążyło się rozsypać, jakoś udało się na nowo poskładać. - Wcześniej byłam przerażona, że już dalej nie pociągnę. A po remoncie od razu zrobiło mi się lepiej. Raz że odważyłam się wychodzić z domu, dwa - mogłam w końcu zacząć do niego zapraszać znajomych. To był punkt do tego, żeby nie bać się odbić, złapać jeszcze jeden oddech.